niedziela, 25 października 2015

Rozdział XI

          Szata była ciemniejsza niż noc. Gdyby nie jego blada twarz i jasne włosy, nie zauważyłabym jakiejkolwiek postaci wyróżniającej się na czarnym tle gwieździstego nieba. Ale widziałam Dracona Malfoya. Nie był jednak prawdziwy. W śnie był wyidealizowany, jego oczy błyszczały, kontury twarzy były zdecydowanie mocniej zarysowane, usta pełniejsze, włosy lepiej zaczesane.
            Stał tylko i patrzył. Przeszywał mnie wzrokiem, milcząc. Dreszcz przeszedł po całym moim ciele, a ja czułam, że kurczę się pod intensywnością jego spojrzenia. Wydawało mi się, jakby rzucał mi wyzwanie, traktował jak swoją przeciwniczkę.
            Przecież jesteście wrogami - przypomniała podświadomość.
            I stał tak wyprostowany, bacznie wpatrzony we mnie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz pozbawiona była wszelkich emocji, i gdyby nie ten błysk w jego oczach, mogłabym powiedzieć, że to nie Draco, lecz jakaś marionetka albo spetryfikowany człowiek. Było zupełnie cicho, jakbym straciła zmysł słuchu. Ta cisza była przerażająca, podobnie jak utkwiony we mnie wzrok Ślizgona.
            Zobaczyłam jakiś ruch, tuż przy twarzy Dracona. Z mroku nocy wyłoniła się zakapturzona postać. Jej twarz osłonięta była cieniem, musiałam wytężyć wzrok, żeby upewnić się, czy naprawdę widzę zarys człowieka.
            Nie musiałam nawet tego robić. Cichy głos postaci zabrzmiał zbyt głośno w otaczającej nasz ciszy.
            - Wiesz, co robić.
            Kolejna fala dreszczu. Osłona nocy przysłoniła zakapturzoną postać. Beznamiętna twarz Dracona pozostała nienaruszona, jakby naprawdę istniało jego ciało, a dusza już dawno nie egzystowała. Mimo świadomości, że to tylko sen, poczułam się bezbronna, przerażona obecnością Malfoya i martwym wyrazem jego twarzy.
            Nagle wszystko zawirowało. Gwieździste niebo dalej było gwieździstym niebem, jedynie noc zniknęła, ciemność przestała nas otaczać, a my znaleźliśmy się w Wielkiej Sali, pod żywym sklepieniem. Nagła jasność eksplodowała jak wulkan, a moje ciało okryła gorąca lawa.
            Zakapturzonej postaci nie było. Naprzeciw stał Draco, tak jak poprzednio, bez żadnych zmian. Beznamiętna twarz żywej marionetki była jeszcze bardziej przerażająca niż tajemnicza postać.
            W jednej chwili ciszę znowu przerwał ten sam, cichy głos, który należał do zakapturzonej osoby. Odbijał się on echem od ścian, jakby to one przemawiały.
            - Zrób to, Draco.
            W tej samej chwili Malfoy cofnął się gwałtownie o krok, jakby nagle jego dusza wróciła na swoje miejsce, mózg zaczął funkcjonować, a serce z powrotem bić. Mimo tego jego ruch był mechaniczny, jakby Draco sterowany był jakimś pilotem. Zimne spojrzenie wciąż omiatało moją osobę.
            I w tym momencie jego blade usta wykrzywił znikomy uśmiech, jeszcze gorszy od jadowitego uśmiechu prawdziwego Dracona. Wciąż wydawało mi się, że rzuca mi jakieś wyzwanie. Mechanicznie uniósł swoją lewą rękę, tworząc prosty kąt z resztą ciała. Nie musiał użyć prawej ręki, rękawy jego szaty same podwinęły się gwałtownie.
            Na przedramieniu wypalony miał Mroczny Znak. Czarna czaszka z rozwartą szczęką kontrastowała z jego bladą skórą. Wąż, podobny do tego na herbie Slytherinu, wypełznął z czaszki i syknął, a wydany przez niego dźwięk potoczył się echem po Wielkiej Sali, stłumiony dopiero chrapliwym szeptem Dracona:
            - Teraz ty, Granger. Gotowa, żeby dołączyć do szeregów Czarnego Pana?
            Wypalony wąż na przedramieniu Ślizgona zdawał się drwić z mojej osoby, sycząc przeraźliwie długo, tworząc akompaniament do zimnego śmiechu, który potoczył się echem przez Wielką Salę. Nie należał jednak on do Dracona. Był to śmiech owej zakapturzonej postaci, która znikąd ponownie wyrosła obok Malfoya.
            - Bardzo ładnie, Draco - powiedziała cicho, a echo śmiechu niosło się nadal, otępiając moje myśli.
            Tajemnicza postać zsunęła swój kaptur.
            Zobaczyłam twarz jakiegoś mężczyzny; lekko kanciasta, niesamowicie proporcjonalna, o idealnych rysach. Ciemne włosy miał w nieładzie jak Harry po meczu Quidditcha, szare oczy przypominały zachmurzone niebo; czaił się w nich jakiś złowrogi błysk. Przystojną twarz psuła jednak blizna, ciągnąca się od miejsca, pod którym znajduje się  kość ciemieniowa, przechodziła przez całą twarz - przecinała lewe oko, nasadę nosa, zahaczała o kącik ust, ciągnęła się wzdłuż szyi i znikała dopiero pod ciemnym materiałem szaty.
            Przerażający nieznajomy odwrócił twarz w stronę Dracona i położył mu rękę na ramieniu.
            - Już czas.
            Draco kiwnął głową. Czułam na sobie jego wzrok, jednak mój skierowany był na Mroczny Znak. Wąż szydził sobie ze mnie, a ja poczułam wstręt. Wstręt do węża, który był znakiem Voldemorta, wstręt do Malfoya, który był Śmierciożercą, wstręt do zakapturzonej postaci, która prawdopodobnie również służyła czarnoksiężnikowi.
            - Ty też wkrótce będziesz taki miała - powiedział Draco.
            Wiedziałam, że mówi o Mrocznym Znaku. Mimowolnie wzdrygnęłam się, ogarnął mnie wstręt, niepokój, złość, chęć ucieczki. Chciałam wykrzyczeć mu prosto w twarz, że nigdy nie przejdę na stronę Voldemorta, nigdy nie zdradzę swoich przyjaciół, nigdy nie  pozwolę złu zwyciężyć. Ale żadne słowa nie chciały wydostać się z mojego zaciśniętego gardła i jedyne co mogłam zrobić to spojrzeć na Malfoya z odrazą i nienawiścią.
            - Już wkrótce - powtórzył, a zaraz potem on i jego nieznajomy mi towarzysz zniknęli.
            Ponownie pochłonęła mnie ciemność. Wydawało się, że dryfuję na spokojnej toni nocy, nieświadoma niebezpieczeństwa jakie miała mi przynieść okrutna przyszłość.
           

            Siedziałam na łóżku, uważnie badając ujawniacz. Wpatrywałam się w niego pod różnymi kątami, wielokrotnie sprawdzałam jego skuteczność na niewidzialnym atramencie, analizowałam wszystkie możliwe wyjaśnienia, ale żadne nie miało głębszego sensu. Kto i po co miałby przysyłać mi w pełni sprawny ujawniacz?
            Lavender i Parvati poszły na śniadanie, a ja nie miałam ochoty nigdzie się ruszać, zwłaszcza że Lavender obdarzyła mnie zaraz po przebudzeniu nieprzyjemnym uśmieszkiem, który nie zwiastował niczego dobrego.
            Miałam rację, bo podczas obiadu połowa Wielkiej Sali gapiła się na mnie, a na ich ustach cisnęło się nazwisko Notta.
            Na szczęście Nott nie wzbudził takiej sensacji jak Malfoy. Z jednej strony może dlatego, że Draco był popularniejszy i na pewno więcej dziewczyn miało ochotę zabić mnie za plotki, według których kochałam się w Ślizgonie; z drugiej Nott nie sprawiał wrażenia osoby nienawidzącej mugolaków, więc jego spotkanie ze mną nie mogło być takim zaskoczeniem dla innych.
            Tylko Ron wydawał się naprawdę zbulwersowany moim zachowaniem, tak że zapomniał nawet o naszej kłótni i dopadł mnie przy wyjściu z Wielkiej Sali.
            - Więc teraz Nott, tak?
            W pierwszej chwili chciałam go zignorować, ale doszłam do wniosku, że musimy sobie coś wyjaśnić. Nie chciałam się z nim kłócić.
            - Posłuchaj, Ron - powiedziałam mniej więcej miłym głosem. - Wiem, że się o mnie martwisz, ale wiem co robię i ręczę ci, że żadna krzywda nie spotka mnie podczas mojej nauki z Malfoyem i korepetycji z Nottem.
            Słowa Rona jednak zaskoczyły mnie.
            - Tu nie chodzi o to! Hermiono, to Ślizgoni. Podły Malfoy, który wyśmiewa się z nas przy każdej okazji i gburowaty Nott, który pomiata nami wzrokiem za każdym razem, gdy nas widzi!
            Na mojej twarzy odmalowało się niedowierzanie. Ronowi nie chodziło o moje bezpieczeństwo, nie martwił się o moje przebywanie sam na sam z Malfoyem, nie zapytał jak to wszystko przebiegało, tylko od razu zarzucił mi moje działania. Bo to Ślizgoni. A Ślizgonów powinniśmy nie cierpieć dla zasady.
            - Nott wcale nie pomiata nami wzrokiem - wycedziłam zgodnie z prawdą. Słowom Rona o Draconie nie mogłam jednak zaprzeczyć: on się nie zmienił, dalej obrażał nas, głównie mnie i mój status krwi, który według niego nie powinien dawać prawa uczęszczania do Hogwartu. Tak, Draco Malfoy był podły, arogancki i beznadziejny w każdym procencie swojego zarozumiałego ego. Mimo, że nie wiązała nas żadna nić porozumienia, nasza wspólna nauka przebiegała znoście, choć to raczej zawdzięczałam mojej dość wyćwiczonej cierpliwości, niż charakterowi Dracona.
            - Słyszysz siebie, Hermiono? - zapytał Ron, rozszerzając szeroko niebieskie oczy. - Nott. To Ślizgon. Oni gardzą takimi jak my. Tobą, bo jesteś córką mugoli, mną, bo moja rodzina czystej krwi walczy przeciw Sama-Wiesz-Komu, a na dodatek oboje przyjaźnimy się z Harrym! Harrym Potterem, który prędzej czy później ześle ich wszystkich do Azkabanu, a my mu w tym pomożemy!
            Nie chciałam ranić Rona, pragnęłam jak najszybciej się z nim pogodzić, zapomnieć o nieprzyjemnej wymianie zdań pomiędzy nami. Miałam nadzieję, że uda nam dojść do porozumienia jeszcze przed moim wyjazdem na konkurs. Pogodzenie się z nim podniosłoby mnie na duchu, może nawet zmotywowało. Nie mogłam jednak słuchać ciągłych jego uwag, wtrącania się do mojego życia osobistego, wytyczania mi granic, jakbym była mały dzieckiem, któremu trzeba wypominać co złe, a co dobre.
            Dumnie uniosłam głowę, patrząc wyzywająco na przyjaciela.
            - Daj znać, gdy już zmądrzejesz.
            Ruszyłam w stronę cieplarni, nie obracając się za siebie, choć czułam odprowadzający mnie wzrok Rona. Jakieś dwie Puchonki prześlizgnęły się przez drzwi wyprowadzające na zewnątrz, kiedy usłyszałam za sobą głos przyjaciela:
            - Pamiętaj, Hermiono, czyi ojcowie są Śmiercieżercami.       
            Zatrzymałam się na ułamek sekundy, ale zaraz potem ruszyłam  podwójnym tempem na zewnątrz.
            Ron wiedział co powiedzieć, by skłonić mnie do większych refleksji.
            Październikowe popołudnie było dość chłodne, dlatego szczelnie opatuliłam się grubą chustą, zasłaniając nią godło Gyffindoru i odznakę prefekta przypiętą do szaty. Promienie słońca z trudem przebijały się przez szare chmury, a ja patrząc w niebo, wiedziałam już, że tej nocy będzie wyjątkowo chłodno.
            Harry powiedział po śmierci Cedrika, jacy Śmierciożercy towarzyszyli Voldemortowi na cmentarzu. Lucjusz Malfoy - oczywiście. Był z nim od początku, więc wrócił i po powrocie. Ale ojciec Notta... Nawet nie wiedziałam, jak ma na imię. Słyszałam jedynie, że on też był z Voldemortem od samego początku. Zarówno Draco jak i Teodor mieli ojców Śmierciożerców.
            Wzdrygnęłam się, bynajmniej nie od zimnego powiewu wiatru, który muskał moją skórę.
            Śnił mi się Draco-Śmierciożerca, który powiedział, że wkrótce i ja dołączę do grona Voldemorta. Gdy obudziłam się gwałtownie w środku nocy, nie mogłam przypomnieć sobie twarzy zakapturzonego mężczyzny, pamiętałam tylko jego śmiech, odbijający się echem w mojej głowie już dawno po przebudzeniu. Z każdą sekundą zdawałam sobie sprawę, że widziałam przedramię Dracona i nie było na nim wypalonego Mrocznego Znaku. Nie mogłam też przestać myśleć o rozmowie, którą podsłuchałam w Hogsmeade; im bardziej o tym myślałam, tym mniej przekonana byłam, że Malfoy służy Voldemortowi.
            To nie było możliwe. Byliśmy w piątej klasie, nawet nie zdawaliśmy SUM'ów, nie potrafiliśmy używać niewerbalnych zaklęć albo się teleportować, byliśmy dzieciakami. Po co Voldemortowi w szeregach był ktoś taki jak Draco?
            Zamyślona, nie zauważyłam, jak na kogoś wpadam.
            - Przepraszam - wyjąkałam, kiedy odzyskałam już równowagę i mogłam spojrzeć na swoją ofiarę.
            Przede mną stała Cho, która na mój widok uniosła kąciki ust. Na czarną szatę miała narzuconą dość grubą kurtkę, a mimo tego trzęsła się z zimna.
            - C-cześć, Hermiono - wyjąkała, szczekając zębami. - Nie za przyjemny dzisiaj dzień, prawda?
            Znajdowałyśmy się niedaleko cieplarni, gdzie zbierali się uczniowie z piatej klasy - Gryfoni i Puchoni - na lekcje zielarstwa. Niektórzy ubrani byli jedynie w szaty, inni ponarzucali na siebie chusty. Nikt nie trząsł się z zimna tak jak Cho, która oplotła się rękami i zaczęła pocierać swoje ramiona.
            - Mhm - mruknęłam w odpowiedzi, nie bardzo wiedząc co powiedzieć.
            - Trelawney przepowiedziała dzisiaj, że w sobotę ma być gwałtowne ocieplenie - powiedziała Cho, wyraźnie pozytywnie do tego nastawiona.
            - Chodzisz na lekcje Wróżbiarstwa? - zapytałam trochę zdziwiona.
            Cho machnęła ręką i ponownie użyła jej do ocieplenia swojej skóry.
            - Tak, zdecydowałam się na Wróżbiartwo, choć to straszne brednie. Profesor Trelawney co zajęcia twierdzi, że niedługo ktoś z nas odejdzie stąd na zawsze.
            Nie mogłam powstrzymać parsknięcia śmiechem.
            - Dlatego przestałam uczęszczać na te... lekcje.
            - Mam nadzieję, że przynajmniej jej prognoza pogody się sprawdzi i w sobotę zrobi się trochę cieplej. Mamy dopiero jesień, co ja zrobię zimą - jęknęła.
            Byłam jedną z nielicznych osób, które preferowały zimę od lata i nigdy nie mogłam zrozumieć, jak można woleć topienie się w upale, niż obserwowanie miliona płatków śniegu, każdy inny, wyjątkowy.
            - W sumie to w sobotę moja drużyna miała mieć trening z Quidditcha - powiedziała Cho, pociągajac nosem. - Ale Gryffindor zarezerwował boisko na prawie cały dzień.
            - Cały dzień? - nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdziwiona czy rozbawiona. - Harry spędza na boisku cały swój wolny czas i jeszcze rezerwuje sobotę?
            Na dźwięk imienia Harry'ego, policzki Cho zaszły lekkim różem.
            - I twój drugi przyjaciel... Ron, prawda? - skrzywiła się nieznacznie na to imię i przez chwilę przypominała mi Pansy, kiedy o nim mówiła.
            - Tak, Ron - potwierdziłam i wyprzedzając pytanie Cho, dodałam: - Ale on nie gra. Przychodzi tylko towarzyszyć Harry'emu.
            Cho kiwnęła głową.
            - I bardzo lubi przyglądać się naszym treningom - powiedziała sucho. - Chyba powinien wstrzymać się od komentowania rzeczy, których sam nigdy nie robił.
            Z wypowiedzi Cho wywnioskowałam, że Ron znowu musiał palnąć coś niestosownego.
            - Nie przejmuj się. Ron jest naprawdę dobrym przyjacielem - nie mogłam zrozumieć tej nutki sarkazmu, którą odszukałam w własnym głosie. - Tylko trzeba się do niego przyzwyczaić.
            - Przyzwyczaić - powtórzyła Cho głucho.         
            Spojrzałam w stronę drzwi cieplarni, gdzie stało większość uczniów, w tym Ron. Harry'ego nie było, ale byłam pewna, że jeszcze się pojawi. Profesor Sprout szła w oddali w ich stronę, a jej postać z każdym krokiem robiła się coraz większa.
            Chciałam już pożegnać się grzecznie z Cho, kiedy dziewczyna wypaliła:
            - W sobotę jest pierwszy wypad do Hogsmeade.
            Najpierw pomyślałam o Malfoyu i rozmowie, która mieszała mi w głowie, mąciła moje zmysły i oszukiwała intuicję, ale szybko odsunęłam ten temat na bok. Poczułam rosnącą ekscytację - wreszcie spędzę cały dzień z Harrym i Ginny, może nawet Ronem, jeśli pogodzimy się do tego czasu. Oczami wyobraźni widziałam naszą czwórkę siedzącą przy stole w Trzech Miotłach i popijającą kremowe piwo. Wszystko jednak zeszło mgłą, kiedy zdałam sobie sprawę w trzech faktów: Harry ma całodzienny trening, Ginny odrabia wtedy szlaban u Snape'a, a Ron się do mnie nie odzywa, a nawet jeśli cudem się pogodzimy - ten wybierze towarzyszenie Harry'emu na boisku.
            - Pomyślałam sobie - ciągnęła Cho nieśmiało - że może poszłybyśmy razem.
            Spojrzałam w jej ciepłe, ciemne oczy, którym niełatwo można było odmówić. Szybko zanalizowałam wszystkie ,,za" i ,,przeciw", zapominając o nauce i pozwalając sobie na jeden dzień wolnego. Uśmiechnęłam się przyjaźnie.
            - Jasne, czemu nie.
            Cho odwzajemniła uśmiech, a ja zaczęłam rozumieć, co widział w niej Harry - była zdumiewająco piękna, nawet w zwykłych szatach i kurtce, bez disney'owskiej sukni.
            Profesor Sprout dotarła pod drzwi ocieplarni i zaczęła wpuszczać uczniów.
            - Muszę iść - powiedziałam do Cho, robiąc krok w tył. - Cześć.
            - Do zobaczenia, Hermiono!
            Weszłam do cieplarni w tym samym czasie co Harry, który przyszedł z drugiej strony.
            - Venner czy Quidditch? - zapytałam półgębkiem.
            - Venner - odpowiedział szeptem. -  Ćwiczyliśmy zaklęcia obronne.
            Kiwnęłam mu głową, nie chcąc rozwijać tematu przy Justynie i Erniem, którzy usiedli przy naszym stoliku.
            Harry uczył się ofensywy i defensywy, którą mógłby zastosować w razie spotkania Voldemorta, który chciał go zabić. A ja, zła przyjaciółka, nie powiedziałam mu o tym, czego dowiedziałam się na temat Malfoya. Rozum podpowiadał, żebym mu wszystko opowiedziała, lecz serce kazało milczeć. Zaufałam temu drugiemu, choć tak bardzo pragnęłam odciągnąć Harry'ego na bok i wyjawić mu całą prawdę oraz usłyszeć jego zdanie na ten temat.
            To nie Ron był fatalnym przyjacielem. To ja nim byłam.

            Eliksiry, choć ciekawe, zawsze uważałam za najgorszą lekcje w Hogwarcie. Powodem tej opinii był Snape'a i jego wredny charakter. Od kiedy obsesja na punkcie integracji zawładnęła szkołą, a ja musiałam dzielić ławkę z Draconem, jeszcze bardziej zaczęłam czuć wstręt do tego przedmiotu.
            W klasie unosił się zapach ugotowanych ziół Labdariego, który tuszował zapach siedzącego obok Malfoya -  zbytnio intensywnego, drażniącego moje nożdża. Na biurku Snape'a stał kociołek, z którego unosiła się niebieskawa para, a sam profesor, przyodziany jak zwykle w czerń, stał obok ze splecionymi ciasno palcami.
            - Kto mi powie - zaczął cicho beznamiętnym tonem - co to jest?
            Oczy wszystkich skierowały się na dymiący kociołek, a moja ręka wystrzeliła w górę. Draco pychnął, ale go zignorowałam.
            - Nikt? - zapytał drwiąco Snape, ignorując moją wyciągniętą rękę.
            - To eliksir Labdariego - powiedziałam automatycznie.
            Snape utkwił we mnie spojrzenie bezwyjściowych tuneli.
            - Gryffindor traci pięć punktów. Odzywanie się bez pozwolenia jest zabronione.
            Nie wytrzymałam jego spojrzenia i wbiłam wzrok w ławkę.
            - Czy jest ktoś, kto wie co jest w tym kociołku? - zapytał Snape.
            Rękę podniosła Pansy, a Snape skinął jej głową, na co dziewczyna wyrecytowała:
            - Eliksir Labdariego.
            - Dokładnie, panno Parkinson. Slytherin otrzymuje pięć punktów.
            Harry głośno prychnął, a Snape przerzucił na niego wzrok.
            - Chciałeś coś powiedzieć, Potter? - rozwiązał swoje dłonie i podszedł do ławki Harry'ego. - To powiedz mi, jakie są właściwości eliksiru Labdariego?
            Znałam odpowiedz i z trudem powstrzymałam się do wykrzyknięcia jej. Harry natomiast nie odpowiedział, wpatrywał się w profesora z najwyższą pogardą.
            - Nie wiesz? - zapytał Snape, odchylając się lekko. - Sławny pan Potter czegoś nie wie? Może wcale nie jesteś taki inteligentny, jak ci się wydaje.
            Obrócił się, a jego długa peleryna zawirowała parę cali nad ziemią.
            - Twoje ostatnie wypracowania były najgorszymi, jakie czytałem w ciągu ostatnich czternastu lat - ciągnął Snape, wracając na swoje miejsce przy biurku, lecz wciąż patrząc na Harry'ego. - Okropny, Okropny i jeszcze raz Okropny. Nie potrafisz napisać nawet na Zadowalający, co, Potter? Nie zdasz SUM'a z mojego przedmiotu, ale jeśli chcesz przynajmniej jakimś cudem uniknąć kompromitacji na tle reszty klasy, radzę ci przyłożyć się do nauki.
            Harry zacisnął usta w wąską kreskę, ale na szczęście nie skomentował słów Snape'a. Zignorowałam cichy chichot Dracona tuż nad moim uchem.
            - Eliksir Labdariego - zaczął Snape - jest eliksirem o potężnej mocy. Po jego wypiciu nawet największy tchórz staje się odważny. Ludzie zapominają, co to strach. Są nieustraszeni.
            Większość uczniów wstrzymało powietrze. Ciszę przerwał głos Dracona, który szepnął:
            - Przyda się twojemu kumplowi Potterowi na meczu Quidditcha.
            Spiorunowałam go spojrzeniem, na co Ślizgon odsunął się z kpiącym uśmieszkiem na ustach.
            - Działanie eliksiru zależy od charakteru osoby, która go wypije. Na odważnych z natury eliksir działa zdecydowanie dłużej niż na tchórzliwych - kontynuował Snape. - Jest jednak niebezpieczny i często skutki nie są takie jak powinny. Ludzie pod działaniem eliksiru Labdariego przestają bać się nawet śmierci, w konsekwencji czego zdarza się, że tracą życie, nieświadomi niebezpieczeństwa jakiego się podjli.
            Oczami wyobraźni zobaczyłam jakiegoś pierwszaka, który skacze z Wieży Astronomicznej, znając konsekwencje, lecz nie czując strachu. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważył, jak wzdrygnęłam się na tę myśl.
            - Eliksir Labdariego przygotowuje się miesiąc, a jego składniki są ściśle wydzielone do szkoły przez Ministerstwo Magii. Udało mi się zyskać zgodę na zapoznanie was z tym eliksirem, choć dotąd było to zabronione - profesor wygiął usta w czymś co miało być chyba uśmiechem. - Waszym zadaniem jest przygotowanie w parach, tak jak siedzicie, eliksiru Labdariego. Pracę nad nim rozpoczniecie dopiero w połowie listopada, kiedy ministerstwo przyśle zapas łusek Sklątek Buldogłowych. Gotowy eliksir oczekuję dostać przed Świętami. Oceniani zostaniecie tak, jak oceniać będą was z wiedzy praktycznej na SUM'ach.
            Wymieniliśmy się z Malfoyem spojrzeniami i od razu jasne było, że obojgu nam nie pasuje ten układ.
            Ogólnie nie byłam za potępieniem nauczycieli, ale tym razem chciałam rzucić się na Snape'a, McGonagall, Vennera i wszystkich innych, przez których zmuszona byłam spędzać czas z Draconem Malfoyem.
            A już miałam nadzieję, że po konkursie znowu staniemy się nieznajomymi.

            Wieczorem, dziesięć minut przed godziną policyjną, robiłam obchód korytarzy, informując wszystkich napotkanych uczniów, że pora wracać do swoich dormitoriów.
            O tak późnej godzinie w zamku panowała cisza, co zawsze było dla mnie miłą odskocznią od codziennych wrzasków na korytarzach i gwaru w Wielkiej Sali. Dzisiaj jednak cisza działała na moją niekorzyść, bo nie potrafiłam odciągnąć myśli od snu, który nawiedził mnie w nocy.
            Wiedziałam jedno: Draco nie był Śmierciożercą. Byłam prawie przekonana co do drugiego: Draco służył Voldemortowi. Choć im więcej czasu minęło od pamiętnej podsłuchanej rozmowy, tym większe miałam wątpliwości. Tak bardzo chciałam wygadać się Harry'emu, pogodzić się z Ronem, żeby wszystko było jak dawniej: żadnych tajemnic, żadnych kłótni.
            Ale ten rok zapowiadał się zupełnie inaczej niż dotychczasowe lata.
            Zagoniłam trójkę drugorocznych Ślizgonów, którzy wałęsali się na drugim pietrze, do swoich dormitoriów, grożąc im utratą punktów. Potem jeszcze raz sprawdziłam podziemia, następnie okrążyłam parokrotnie salę wejściową. Kiedy już stwierdziłam, że nikogo nie ma, zaczęłam wspinać się po marmurowych schodach. Wtedy kątem oka zobaczyłam jakiś cień, ale nie przejęłam się tym za bardzo, póki nie usłyszałam kroków. Z każdą sekundą dźwięk odbijających się ciężkich butów o posadzkę był coraz głośniejszy. Spojrzałam w tamtym kierunku. Z lochów właśnie wyłoniła się postać.
            Miałam dziwne wrażenie, że wiem kogo zaraz zobaczę.
            Draco przyodziany był w czerń. Nie miał na sobie szaty, tylko zwykłe czarne jeasny i ciemną, grubą bluzę. Gdyby nie jego wyprostowana postawa i jasne włosy, nie rozpoznałabym go tak szybko.
            Stanęłam na schodach z zamiarem odezwania się dopiero, gdy Malfoy mnie zauważy, ale tak się nie stało. Nie rozejrzał się, tylko szybkim krokiem szedł w stronie wejściowych drzwi. Otworzył je niezwykle cicho, a wtedy odchrząknęłam.
            - A ty dokąd?
            Draco momentalnie odwrócił twarz w moją stronę. Rękę wciąż zaciskał na klamce.
            - Granger - jego głos przeciął powietrze niczym bicz.
            Z mimiki jego twarzy wyczytałam, że był naprawdę wciekły, bynajmniej nie z mojego powodu. Zmrużył niebezpiecznie oczy, zacisnął mocno szczękę i pchnął drzwi.
            - Hej! - zawołałam za nim, a mój głos potoczył się echem po pustej sali wejściowej. - Malfoy, nie wolno ci wychodzić!
            Zniknął za wielkimi drzwiami, ignorując mnie.
            Nie mogłam odjąć mu punktów, bo sam był prefektem Slytherinu. Najlepszym rozwiązaniem było pójście do jakiegoś nauczyciela, ale wtedy nie myślałam trzeźwo. Chciałam jedynie dowiedzieć się, gdzie Draco wychodzi z zamku, nie używając do tego tajnego przejścia.
            A co jeśli bramy Hogwartu ponownie są otwarte, a on znów idzie spotkać się ze swoim ojcem?
            Dzisiejsza noc mogła być odpowiedzią na większość męczących mnie pytań.
            Z podziemi wyłoniła się pani Norris, najwidoczniej zwabiona moim głosem. Oznaczało to, że niedługo pojawi się i Filtch, a tego spotkania wolałam uniknąć.
            Wybierając pomiędzy spokojnym powrotem do dormitorium a pójściem za Malfoyem, wybrałam drugą opcję.
            Otworzyłam drzwi wejściowe jak najciszej umiałam, choć nie dorównałam tym Draconowi i dźwięk otwieranych drzwi potoczył się po najbliższych korytarzach. W duchu miałam nadzieję, że żaden nauczyciel ani Filtch tego nie usłyszeli.
            Pani Norris wpatrywała się we mnie z dezaprobatą żółtymi ślepiami, kiedy łamałam regulamin szkolny.
            Znowu. Przez Malfoya.
            Na zewnątrz było jeszcze zimniej niż popołudniu. Na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Słońce prawie już zaszło; za pół godziny ziemia założy pelerynę nocy.
            Byłam pewna, że Draco kieruje się w stronę bram wyjściowych, ale on szedł przed siebie. W stronę boiska do Quidditcha, chatki Hagrida i Zakazanego Lasu.
            - Malfoy! - krzyknęłam za nim, podbiegając do jego postaci.
            Ponownie mnie zignorował, idąc tym samym tempem przed siebie. Potrzebowałam paru minut, żeby go dogonić. Dopiero wtedy skierował na mnie swój wzrok i gwałtownie zahamował.
            - Co ty tu robisz, Granger? Waracaj do zamku!
            Podparłam ręce na kolanach i wzięłam parę głębszych oddechów, żeby uspokoić oddech. Kiedy spojrzałam Draconowi w oczy zdawało mi się, że jego tęczówki zamarzły.
            - Ja? - zapytałam, prostując się. - Jest godzina policyjna, to ty wracaj do zamku!
            Malfoy prychnął i nagle zesztywniał, jakby coś sobie przypomniał. Na jego twarz wstąpił grymas złości. Nie zwracając na mnie uwagi, zaczął znowu przed siebie iść.
            Poszłam za nim.
            - Jesteś prefektem! - próbowałam przemówić mu do rozsądku. Poczułam się tak, jakbym mówiła do Rona. - Jeśli jakiś nauczyciel się dowie, zarobimy szlaban albo gorzej - wyrzucą nas ze szkoły!
            Już myślałam, że Draco mi nie odpowie, kiedy obrócił twarz w moim kierunku.
            - Jesteś śmieszna, Granger - jego ton głosu był jeszcze zimniejszy niż otaczające nas powietrze.
            W chatce Hagrida nie paliło się światło, więc gajowy prawdopodobnie już spał. Nie chciałam nawet wyobrażać sobie co by pomyślał, gdyby z okna swojego domku zobaczył mnie i Malfoya szwendających się po godzinie policyjnej.
            Powinnam zawrócić, zignorować Dracona, opowiedzieć o wszystkim - dokładnie wszystkim - Harry'emu i Ronowi, ale zamiast tego ponownie nie mogłam poznać samej siebie. Szłam obok Ślizgona, który minął najpierw boisko do Quidditcha, potem chatkę Hagrida. Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zdałam sobie sprawę, gdzie idziemy.
            - Stój! - nakazałam.
            Draco spojrzał na mnie i uniósł brwi, ale nie zatrzymał się. Szedł dalej w stronę Zakazanego Lasu.
            - Nie możemy tam iść!
            - Ty nie - powiedział Malfoy, a jego głos zabrzmiał nienaturalnie cicho po moich wrzaskach. - Wracaj do szkoły, kretynko. I przestań za mną wszędzie łazić.
            Zaczęłam żałować, że na marmurowych schodach nie wybrałam pierwszej opcji. Leżałabym teraz bezpieczna w dormitorium.
            - Idę z tobą - zadecydowałam pewnym siebie głosem, choć nie czułam się pewnie. Chciałabym wypić teraz eliksir Labdariego. Albo jeszcze lepiej - Felix Felicis.
            Draco znowu uniósł brwi, ale nie skomentował tego. Może nawet wolał, żeby ktoś mu towarzyszył, ale nie chciał się do tego przyznać. Albo po prostu był zbyt wściekły, żeby się ze mną kłócić. A może jedno i drugie.
            Zakazany Las był teraz jeszcze bardziej przerażający niż za dnia. Przypomniałam sobie, jak kiedyś musieliśmy stawić się tu na szlabanie - ja, Harry, Ron i Draco. Tyle że wtedy był z nami Hagrid, a nauczyciele wiedzieli, gdzie w razie wypadku nasz szukać,
            Stawiliśmy wyzwanie mrokowi.
            Wraz z naszym wejściem do lasu, zrobiło się zupełnie ciemno. Oboje mruknęliśmy ciche ,,lumos", a nasze różdżki zaczęły oświetlać nam drogę.
            - Dokąd my w ogóle idziemy? - zapytałam, kiedy trzask nadepniętej przez Dracona gałęzi o mało co nie przyprawił mnie o zawał serca.
            - Nie twoja sprawa - warknął w odpowiedzi.
            Weszłam do Zakazanego Lasu po godzinie policyjnej, a nawet nie wiedziałam po co.
            Nie podobało mi się to.
            - Masz mi powiedzieć - zażądałam, patrząc na błyszczące oczy jednego z nieśmiałków, który strzegł wielkiego drzewa. Odsunęłam się jak najdalej od niego, by nie dawać mu pretekstów do zaatakowania.
            - Potrzebuję czegoś - odpowiedział Draco, co mnie zdziwiło. Nie sądziłam, że tak szybko się podda. Musiał naprawdę nie być w humorze. - To rośnie tylko w Zakazanym Lesie, przy najstarszym drzewie.
            Wiatr krążący wokół drzew wydawał się szeptać ostrzeżenia, byśmy nie szli dalej, lecz zawrócili. Chyba miałam halucynacje. Ale powinnam była ich posłuchać.
            W co ty się wkopałaś, Hermiono - wyszeptał głosik w mojej głowie
            - Nie mogłeś przyjść po to w ciągu dnia? - zapytałam tylko po to, by przerwać ciszę i nie słyszeć groźnego powiewu wiatru.
            Draco wtapiał się w ciemne tło lasu. Tylko jego blada skóra i jasne włosy kontrastowały z ciemnością i pozwoliły mi go widzieć.
            - Nie - odparł krótko.
            Wydawało mi się, że coś poruszyło się w ciemności. Zacisnęłam mocniej palce na różdżce. Przystanęłam.
            - Co jest, Granger? - zapytał sucho Draco, który przeszedł jeszcze parę metrów i również się zatrzymał.
            - Tam coś jest - wyjaśniłam, bacznie patrząc przed siebie i mrużąc oczy.
            Dobiegło mnie prychnięcie Malfoya.
            - Świrujesz - stwierdził gorzko. - Wracaj do zamku, jeśli się boisz. Gryfonko.
            Zakpił ze mnie, z mojego domu Godryka Gryffindora słynącego z odwagi. Miałam ochotę skierować różdżkę w jego stronę, ale usłyszałam jakiś dźwięk dochądzący z miejsca, gdzie przed chwilą coś się poruszyło.
            Draco zaczął iść dalej. Niepewnie poszłam za nim, nie odrywając wzroku od tamtego miejsca. Ale nic nie zobaczyłam ani niczego nie usłyszałam, aż miejsce znikło z pola widzenia, a mnie ogarnął niepokój.
            Z każdym krokiem Zakazany Las robił się coraz bardziej przerażający. Drzewa rzucały przeraźliwe cienie, nieśmiałki śledziły błyszczącymi oczami każdy nasz ruch, gdzieś nad nami pohuhiwała smętnie sowa.
            Miałam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.
            - Daleko jest te najstarsze drzewo? - zapytałam, krocząc za Draconem.
            Minęły trzy kroki zanim odpowiedział:
            - Jeszcze kawałek.
            W ciągu następnych stu kroków miałam parokrotnie wrażenie, że w tym lesie czai się czyste zło. Pragnęłam już dojść do tego drzewa i szybko wrócić do zamku. Nawet przestało mnie interesować czego szuka Draco i po co mu to. Wolałam pomyśleć nad tym, kiedy już wyjdziemy.
            Zastanawiałam się, czy gęsia skórka, która owładnęła moje ciało to konsekwencja zimna czy może strachu?
            Po kolejnych dwudziestu krokach otarłam się ramieniem o drzewo. Nieśmiałek chciał mnie zaatakować, ale w porę odsunęłam się na bok i stworzenie spadło na ziemię.
            - Co się tak ociągasz, Granger? - dobiegł mnie głos Malfoya, oddalonego o jakieś dwadzieścia kroków.
            Szybko go dogoniłam.
            - To był najgłupszy pomysł na jaki mogłeś wpaść - powiedziałam do niego. - Nikt normalny nie wchodzi w nocy do Zakazanego Lasu.
            - W takim razie co tu robisz? - zadrwił Draco.
            Trzymając wysoko różdżkę, nie zauważyłam zdradzieckiego korzenia, wystającego z ziemi. Potknęłam się, nie odzyskałam równowagi i upadłam z łaskotem na ziemię. Różdżka potoczyła się metr dalej.
            Brak śmiechu ze strony Malfoya utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie dopisuje mu dzisiaj humor.
            - Rusz się, Granger - powiedział tylko i ruszył dalej.
            Otrzepałam szatę z ziemi i podniosłam różdżkę. Skóra na rękach poharatana przez małe kamienie nieznośnie piekła, ale postanowiłam zająć się nią później.
            Dogoniłam Dracona. Szliśmy już długo, a ja zamiast czuć narastającego zmęczenia, z każdym krokiem jeszcze bardziej się rozbudzałam. Wydawało mi się, że z każdej strony coś na nas czyha. Oświetlałam różdżką każdy kąt, gdzie zdawało mi się coś usłyszeć lub zobaczyć.
            - Przestać tak wymachiwać tą różdżką - warknął Draco po kolejnych dwustu krokach. - Już jesteśmy.
            Słysząc jego słowa, poczułam ulgę i przyspieszyłam kroku, by zatrzymać się na jednej linii z Malfoyem.
            Wydawało mi się, że las się skończył. Okazało się jednak, że drzewa zarysowały okrąg, w środku którego rósł olbrzymi cis. Korona drzewa rzucała wielki cień, zakrywając maleńkie rośliny zataczające krąg przy grubym pniu. Rozpoznałam te rośliny - fioletowe kwiaty umocowane na wijących się łodygach - kwiat Andory, którego płatki wykorzystywane były do ściśle zakazanych eliksirów.
            Jeśli to po nie Draco właśnie przyszedł, to jego umiejętności naprawdę były ponadstandardowe.
            Niestety, nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
            Moje przypuszczenia się sprawdziły, kiedy Malfoy zaklęciem spróbował przywołać kwiaty. Nie zadziałało, co raczej go nie zdziwiło. Podszedł pod najstarszy cis i schylił się w jego cieniu.
            - Zwariowałeś? - wysyczałam, podchodząc twardo do niego. - Nie wolno ci zrywać tych kwiatów, to zakazane!
            - Cały ten las jest zakazany - odciął się Draco, wyciągając rękę w stronę najbliższej rośliny.
            - Masz zamiar przygotować jakiś czarnomagiczny eliksir? - zapytałam z niedowierzaniem.
            Malfoy spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały jak oczy nieśmiałków.
            - Nie twój interes.
            Zanim zdążyłam zareagować, Draco zerwał kwiat Andory.
            W jednej chwili usłyszałam dźwięk przypominający stado galopujących koni, zdezorientowany Malfoy spojrzał w kierunku skąd przyszliśmy, a nad jego uchem świsnęła strzała, wbijając się w pień cisu.
            Parę cali w bok, a Draco padłby martwy na ziemię.
            Pisnęłam, choć zdawało mi się, że bicie mojego serca zagłuszyło ten dźwięk.
            Malfoy wstał. Staliśmy obok siebie, oboje wpatrzeni w ciemność, skąd wyłoniła się jakaś postać. Za nią podążały jeszcze dwie.
            Nie byli to ludzie, ani też zwierzęta. Od pasa w dół trojga mieszkańców Zakazanego Lasu można było nazwać końmi. Nagi tors był jednak ludzki, podobnie jak głowa.
            Pierwszy centaur miał czarne długie włosy, poplątane i brudne, ale biła od niego jakaś potęga i dla mnie jasne się stało, że odgrywał rolę przywódcy. W rękach trzymał napięty łuk, którym celował w naszą stronę.
            - Ludzka rasa - przemówił do swoich towarzyszy.
            Centaur po jego lewej stronie - blondwłosy młodzieniec, który wyglądał na o wiele młodszego od pozostałych dwóch, podszedł bliżej. Jego złotawa sierść zajaśniała w świetle księżyca.
            - Są młodzi - stwierdził, przyglądając się nam z pewnym zaciekawieniem. - Co robicie w naszej puszczy?
            Pierwszy centaur napiął mocniej łuk.
            - Nie widzisz, Firenzo? - spytał ostro. - Zerwali kwiat Andory.
            - Po co wam nasz kwiat? - odezwał się melancholijnym głosem trzeci centaur. Miał rude włosy i brodę, a jego czerwonawy ogon ze świstem przeciął powietrze.
            - Wasz kwiat? - zapytał Draco ostrym tonem.
            Kopnęłam go w łydkę, na co syknął, ale na mnie nie spojrzał.
            Czarnowłosy centaur opuścił łuk i podszedł bliżej. Wpatrywał się w Malfoya przez dłuższą chwilę, a potem skierował wzrok na mnie.
            - Nie powinniście tu przy...
            - Ronanie - przerwał rudawemu centaurowi ten środkowy. Uniósł wysoko głowę. - Ta dziewczyna to mugolaczka, a ten chłopak jest synem Śmierciożercy.
            Drgnęłam, bynajmniej nie z zimna ani nie z z powodu obecności centaurów. Draco patrzył na centaura, mrużąc oczy.
            - Syn Śmierciożercy na naszym terytorium? - zapytał Firenzo, również podchodząc bliżej. - W towarzystwie  mugolaczki?
            - Przyszli po kwiat Andory - dodał Ronan i spojrzał na czarnowłosego centaura. - Co o tym myślisz, Zakało?
            Centaur nazwany Zakałą wyglądał na zbitego z tropu.
            - Po co wam nasz kwiat? - powtórzył pytanie zadane wcześniej przez Ronana.
            Miałam nadzieję, ze Draco nie odezwie się, ale ten jak zawsze robił na przekór.
            - Ten kwiat jest tak samo wasz jak i mój.
            Zakała zaorał niebezpiecznie podkową ziemię. Ręka, w której trzymał łuk zadrżała.
            - Nie atakujemy źrebaków, Zakało - upomniał go Firenzo.   
            - Wiesz do czego ludzka rasa używa naszych kwiatów Andory? Tworzą mikstury sprzeczne z prawami natury, próbują się nimi wzmocnić. Zabierają naszą własność, nie mogąc pogodzić się z przyszłością.
            Jak na komendę wszyscy troje spojrzeli w niebo. Patrzyli na nie przez dłuższą chwilę. Ciszę przerwał Firenzo.
            - Gwiazdy jeszcze nigdy nie dawały tak jasnych sygnałów - westchnął.
            Spojrzałam na Dracona, który jednak patrzył na kwiaty Andory.
            - Ani się waż - warknęłam nad jego uchem.
            - Powinniśmy współczuć tym młodym, Zakało - odezwał się Ronan. - Przyszłość nie zamierza ich oszczędzić.
            Zakała jako pierwszy oderwał wzrok od nieba.
            - Nie mieli prawa wchodzić w naszą puszczę - powiedział chłodno. - Nie mają prawa zrywać cennych kwiatów Andory, serca naszego lasu.
            - Co znaczy - zapytałam głucho - że przyszłość nie zamierza nas oszczędzić?
            Firenzo nadal patrzył w niebo.
            - Gwiazdy jeszcze nigdy nie dawały tak jasnych sygnałów - powtórzył cicho.
            Draco poruszył się i schylił  nad kolejnym kwiatem, zanim ktokolwiek zdołał zareagować.
            - Nie! - zawołałam
            Ale on chwycił dwie rośliny naraz. Ich intensywna barwa odbijała się niczym odblask w ciemności.
            Zakała napiął łuk i strzała poszybowała w stronę Malfoya, który wyczarował przed sobą zaklęcie tarczy. Centaur zawył z wściekłości i ruszył na Ślizgona, ale ten okazał się szybszy.
            - Incarcerus!
            Grube linie oplotły ciało Zakały, który upadł z łaskotem na ziemię. Zawył z wściekłości, a Ronan mu zawtórował.
            - Głupcy! - zawołał rudowłosy centaur. On również wyjął łuk i napiął cięciwę, a kolejna strzała wyleciała w naszą stronę. - Głupcy!
            - To źrebaki! - krzyknął Firenzo, ale Ronan już galopował w naszą stronę.
            - Wiejemy - powiedział Malfoy, chwytając w ekspresowym tempie ostatnie kwiaty Andory, zostawiając przy cisie tylko jeden. - Granger, rusz się!
            Otrzeźwiałam i pobiegłam w głąb lasu. Draco rzucał jakieś zaklęcia za siebie, a strumienie świateł wylatywały z jego różdżki jak pociski z karabinu.
            Nie mówił formułek. Używał niewerbalnych zaklęć.
            - Padnij! - zawołał, pociągając mnie w dół. W miejscu, gdzie przed chwilą stałam świsnęła strzała.
            Leżeliśmy na ziemi, oboje ubrudzeni ciemną masą. Dźwięki galopu potęgowały się.
            - Jest ich więcej - powiedziałam półgłosem.
            Draco skinął głową.
            - Musimy się stąd wydostać, chodź.
            Wstał, a ja zrobiłam to samo. Przez chwilę przysłuchiwał się skąd dobiegają wojownicze ryki centaurów, a potem ręką wskazał drogę, która wydawała się najbardziej bezpieczna.
            W rękach trzymał kwiaty Andory, potrafił używać niewerbalnych zaklęć. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to on powstrzymał Pansy przed rzuceniem na mnie niewybaczalnego zaklęcie, ale również w tym, że ma zamiar przygotować jakiś czarnomagiczny zakazany eliksir.
            - Szybciej, Granger - warknął na mnie, kiedy zostałam w tyle.
            - To twoja wina - zarzuciłam mu, odgarniając brudne włosy z twarzy. - Jeśli przeżyjemy to cię zabiję.
            Draco chciał się odgryźć, kiedy przed nami znikąd pojawił się jakiś stary centaur, którego nigdy nie widziałam.
            - Tu są! - zawołał w ciemność.
            Nagle ze wszystkich stron otoczyło nas stado centaurów, każdy z wściekłym wyrazem twarzy. Celowali do nas z łuku.
            Czas stanął, podobnie jak moje serce.
            Przyszłość nie zamierza ich oszczędzić.

3 komentarze:

  1. Znowu będą coś robić razem. Mam wrażenie, że nauczyciele w czasie przerw obiadowych plotkuja na temat " jak tu ich zeswatac". Dobrze postąpiła, że za nim poszła, ale wydaje mi się że to, że draco jest prefektem nic nie zmienia i ona nadal może odebrać punkty jego domowi za złe zachowanie. Chociaż mogę się mylić. Napisane w bardzo ciekawy sposób i... Snape taki kanoniczny :D. Ogólnie to wiesz, że uwielbiam ten blog i ciągle czekam na nowe rozdziały ♡.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawi mnie o co chodzi z tymi kwiatami Andory. Rozdział bardzo pomysłowy i świetny! !;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham Twojego bloga!!! Cudownie piszesz!!! Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału!!! Życzę weny!!!!!!!!!!!! <3

    OdpowiedzUsuń