niedziela, 13 listopada 2016

Pięć kartek z kalendarza


            
            Pięć kartek z kalendarza to dzień z życia pięciu bohaterów. Celem tego jest przybliżenie Wam postaci - głównie chodzi mi o to, byście zrozumieli motywy ich działania. Nie wszystko jest białe i czarne. Jest też multum innych barw.
           Długo nie publikowałam tego posta, bo nie potrafiłam zdecydować się na jego formę. Pisałam, kasowałam, zaczynałam od nowa - i tak w kółko.
           W tajemnicy przyznam, że najbardziej lubię przedostatni dzień. Pisząc go, miałam największą wenę, więc to chyba wszystko wyjaśnia.

            Miłego czytania :)


             13 lipiec 1990r.
             Patrzę w okno, mając nadzieję zobaczyć ją jeszcze raz.
            Sąsiedzi wprowadzili się do domu na przeciwko pół roku temu. Nie mogę ich odwiedzać, ale udało mi się dowiedzieć paru faktów o ich rodzinie. Córka - rok młodsza ode mnie - ma na imię Maisie i jest czarownicą. Wyczułem emanującą od niej magię już pierwszego dnia. Jej rodzice prowadzą sklep z zabawkami i - co według moich rodziców jest nie do pomyślenia - są mugolami.
            - Larch? - pyta matka, która niespodziewanie pojawia się za moimi plecami. - Co ty znowu robisz przy tym oknie?
            - Ja...
            - Święty Grindelwaldcie! - Jej twarz wykrzywia się w nienawistnym grymasie, zniekształcając piękne i szlachetne rysy. - Znowu ta... szlama - niemal wypluwa to słowo. - Ale już niedługo. Gdy tylko Czarny Pan dojdzie do władzy...
            Nie kończy zdania, tylko uśmiecha się bestialsko, przejeżdżając długimi palcami po lewym przedramieniu. Przełykam ślinę na widok Mrocznego Znaku - wyraźniejszego niż wczoraj. Z każdym dniem staje się coraz wyraźniejszy.
            Matka dotyka mojego ramienia i odchodzi, zostawiając chłodny ślad na mojej skórze.
            Wpatruję się w Maisie, która idzie chodnikiem, a moje serce bije szybciej. Jej włosy mają zdumiewająco intensywny kolor, a oczy błyszczą zielenią o wiele jaśniejszą niż moje. Wyczuwam od niej magię nawet zza kratami swojego domu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jest czarownicą.
            Jest szlamą - poprawiłby mnie ojciec.
            Niedługo ona i jej rodzina dostaną za swoje - dodałaby matka.
            Schodzę na dół. Na widok rodziców wycofuję się. Nie chcę by znowu wspominali przy mnie o Czarnym Panu. Nie mam zamiaru słuchać po raz kolejny ich rad o dniu, kiedy i mi zostanie wypalony Mroczny Znak. Nie mam ochoty znów udawać, że służba u Lorda Voldemorta jest dla mnie największym zaszczytem.
            Wychodzę z domu, cicho zamykając za sobą drzwi. Deportuję się parę chwil później.
            Kiedy otwieram oczy widzę jezioro. Nie ma tu nic poza tym - żadnych drzew, budynków czy ludzi. Tylko piasek i spokojna niebieska toń.
            Podchodzę bliżej wody. W tafli jeziora widzę twarz przerażonego czternastolatka. Próbuję uspokoić oddech i kołatające serce, ale nie potrafię przestać myśleć o Czarnym Panu. O rodzicach. O zostaniu śmierciożercą, co miało stać się za parę tygodni...
            Moje myśli przerywa jakiś dźwięk. A potem wszystko toczy się bardzo szybko.
            Z jeziora coś wyskakuje. Chwilę zajmuje mi zarejestrowanie, że to jeden z trytonów mieszkającego na dnie wody. Zaciska palce na mojej szyi i ułamek sekundy później - zanim biorę wdech -  wciąga mnie pod wodę.
            Próbuje wyrwać się z uścisku, ale to na nic. Woda ogranicza moje ruchy, a po paru sekundach brakuje mi już tlenu. Obraz pojawia się i znika na przemian. Widzę jakąś wioskę, słyszę dziwny śpiew i czuję, że teraz otacza mnie jeszcze więcej tych morskich potworów. Jeden z nich przyciska trójząb do mojej szyi, wbijając powoli ostre zakończenie.
            Dochodzi do mnie, że zaraz umrę. Jeśli nie zabity przez trytonów, to z powodu braku tlenu. I mimo tego, że jeszcze parę chwil temu chciałem zniknąć i już nigdy się nie pojawić, teraz jestem przerażony. Strach paraliżuje moje ciało, ciemność powoli ogarnia mój umysł.
            I nagle wszystko cichnie,  a wokół mnie rozbłyskuje światło, jakby ktoś wrzucił do wody wielką latarnię. Trytony odpływają na bok. Czuję, jak moje ciało unosi się w górę.
            A potem jest tylko ciemność.
            Kiedy otwieram oczy, biorę głęboki wdech, łapczywie zaczerpując powietrza. Zaczynam się krztusić. Przewracam się na bok, wypluwając w ust wodę, która zdążyła zalęgnąć w moim organizmie.
            - Rennervate - słyszę nad sobą dziewczęcy głos. - Nieźle mnie wystraszyłeś.
            Czuję jak nadmiar wody opuszcza mój organizm, a mój oddech normuje się.
            Podnoszę się na obie nogi i spoglądam na rudowłosą dziewczynę stojącą tuż obok z wyciągniętą różdżką. Moje serce zaczyna bić szybciej. Z bliska jest jeszcze piękniejsza, tak że na chwilę odejmuje mi mowę. Po chwili - zupełnie nagle - myślę o tych wszystkich zasadach, które od lat wpajali mi rodzice.
            - Masz różdżkę - mówię głosem pełnym gniewu, którego sam nie rozpoznaję. - Gdzie ją ukradłaś?
            - Ukradłam? - pyta Maisie najwyraźniej zdezorientowana.
            - Tacy jak ty nie mogą mieć własnych różdżek.
            - Tacy jak ja?
            - Szlamy.
            Maisie patrzy na mnie z otwartymi ustami. Po chwili zaciska je w wąską linię i unosi dumnie głowę.
            - Życzę ci udanego dnia, sąsiedzie. Mam nadzieje, że następnym razem osoba ratująca ci życie nie okaże się szlamą.
            Odwraca się na pięcie i odchodzi.
            Zaciskam mocno ręce, a mój umysł wariuje. Czy naprawdę to powiedziałem? Czy naprawdę obraziłem osobę, która ocaliła mi życie? Czy naprawdę jestem taki jak moi rodzice?
            - Maisie, zaczekaj! - wołam za nią.
            Dziewczyna z zawahaniem zatrzymuje się. Dobiegam do niej.
            - Przepraszam - mówię zupełnie szczerze. - Nie chciałem cię obrazić. Tak naprawdę nie przeszkadza mi twoje pochodzenie... niczyje pochodzenie. To tylko...
            - Nawyki ze szkoły i domu? - przerywa mi. Kiedy nie odpowiadam, dodaje: - Widzę, jak twoi rodzice na mnie patrzą.
            - Wiesz o Durmstrangu? - pytam zaskoczony tą informacją.
            Rodzice uczyli mnie, że osoby mugolskiego pochodzenia nie mogą używać czarów. Magia w ich rękach jest jak nóż w dłoniach psychopaty. W mojej szkole wpajają mi podobne zasady. Mugole - źli. Szlamy - złe. Czysta krew - dobra.
            - Oczywiście - odpowiada z przekąsem.
            - Ale...
            - Tacy jak ja nie powinni wiedzieć o szkole dla czarodziejów? - kończy za mnie, unosząc wysoko brwi. - Jak widzisz, Larchu Hornroot'cie, jestem czarownicą. Może i według waszego prawa nie mam pozwolenia na uczęszczanie do szkoły magii, ale potrafię czarować i nie mam zamiaru przez całe życie udawać, że jest inaczej.
            Nie wiem, co powiedzieć, więc tylko na nią patrzę. Wydaje się taka pewna siebie w tym, co mówi.
            - Tak nawiasem mówiąc - ciągnie - wpakowałeś się w niezłe kłopoty. Co ci przyszło do głowy, żeby podchodzić do Przeklętego Jeziora?
            - Przeklętego Jeziora?
            - Żyją tu stworzenia niekontrolowane przez wasze ministerstwo - patrzy na mnie, mrużąc oczy. - Nie uczyli cię tego w szkole?
            - Uczą nas głównie czarnej magii. A poza tym, co ty w takim razie tu robisz?
            Maisie zbliża swoją twarz do mojej i przygląda się jej.
            - Twoje oko - mówi, ignorując moje pytanie.
            - Co?
            - Twoje oko - powtarza - jest niebieskie. Jak woda w jeziorze.
            - Nie, moje oczy są zielo...
            Nie kończę, bo Maisie uśmiecha się, więc automatycznie odwzajemniam ten gest.
            - Miło mi cię poznać - wyciąga do mnie rękę. - Chyba rozmowa w cztery oczy jest lepsza od twojego śledzenia mnie przez okno.
            - Co? Ja wcale...
            - Jasne - nie pozwala mi dokończyć. - Słuchaj, Larch. Ja też cię obserwowałam i wydajesz mi się człowiekiem godnym zaufania. Obiecasz, że nikomu o mnie nie powiesz?
            Nie do końca rozumiem, o czym mówi, ale kiwam głową.
            - Świetnie - oznajmia. - Pokaże ci coś, co może rozwiązać twój problem.
            Oferuje mi swoje ramię, które ze śmiechem przyjmuję.
            Do domu wracam dopiero wieczorem. Pakuję rzeczy, zostawiam krótki list na łóżku i deportuje się na środku pokoju.
            Dochodzi do mnie, że nie chcę być jak moi rodzice. Nie chcę dzielić czarodziejów na złych i dobrych jeszcze przed poznaniem ich. Nie mam zamiaru zostawać sługą człowieka, którego w głębi serca nienawidzę.
            Wiem też, że już nigdy nie wrócę do domu.





            1 październik 1994r
            Czekam już dobre dziesięć minut, a jego wciąż nie ma.

            Dotychczas nigdy się nie spóźniał. Od kiedy zaczęliśmy się spotykać, to on zjawiał się pierwszy. Właściwie on wszystko robił pierwszy - inicjował spotkania, zapraszał na randki. To on pierwszy do mnie podszedł, pierwszy pocałował, pierwszy wyznał miłość. Jest pierwszym chłopakiem, na którego widok serce przyspiesza mi dwukrotnie, a ciało ogarnia gęsia skórka.
            To zabawne, że jeszcze nie tak dawno myślałam, że jestem zakochana w Harrym. W domu zawsze był głównym tematem rozmów, w szkole wszyscy wokół niego skakali, a mnie wydawało się, że będąc dziewczyną sławnego Pottera mogę wreszcie zostać zauważoną. Już nie jako siostra szkolnego niedorajdy albo dziewczyna z biednej rodziny.
            Teodor Nott stał się moim lekarstwem. Początkowo zapowiadało się niewinnie: przelotne spojrzenia, przypadkowe muśnięcia dłoni i spotkania na korytarzu zbyt częste, żeby można było nazwać je zbiegiem okoliczności. To on uświadomił mnie, jak cenna jest moja krew - czysta, wyjątkowa. On udowodnił, że miłość nie ma jednej definicji - że można kochać kogoś na milion różnych sposobów, tak jak dwie osoby można kochać inaczej. Pokazał mi, czym są prawdziwe pocałunki, pełne pożądania oraz nauczył mnie żyć tak, jak zawsze skrycie chciałam.
            Podnoszę wzrok, gdy do moich uszu dociera dźwięk korków.
            - Spóźniłeś się, Teo - oznajmiam, starając się zabrzmieć groźnie, ale mój głos łamie się jak zawsze przy jego osobie.
            Teodor kładzie swoje dłonie na mojej twarzy, a swoimi ustami muska moje. Cały świat nagle znika, bo jesteśmy tylko my - ja i on. Razem.
            - Wybacz mi, Ginny - mówi z ustami przy moich. Jeszcze raz mnie całuje. - Miałem korepetycje.
            Odsuwam się od niego. Zakładam ręce na piersi i staram się nie zwracać uwagi na to, że Teodor wygląda dzisiaj nieziemsko przystojnie i elegancko.
            - Z nią? - pytam z wyrzutem.
            - Ginny - powtarza moje imię, wiedząc jak to na mnie wpływa. Tym razem nie rezygnuję z mojej obrażonej miny, na co głęboko wzdycha i całuje moje czoło. - Przecież wiesz, że to tylko część naszego planu.
            To mi nie wystarcza. Znam plan Teodora, a jednak mam wrażenie, że każdego dnia zagłębia się w nim coraz bardziej. Boję się, że mnie zostawi.
            - Widziałam, jak tańczyłeś z nią na balu - wypominam mu wczorajsze wydarzenie. - Mnie nie poprosiłeś do tańca.
            - Nie mogłem wzbudzać podejrzeń - mruczy do mojego ucha. Po moim ciele przechodzi dreszcz. - Poza tym, Hermiona Granger jest fatalną tancerką. To była prawdziwa tortura.
            Parskam śmiechem i dotykam włosów Teodora, zaplatając je sobie na palec.  Myślę o Hermionie. Mój uśmiech zanika.
            - Co oni wszyscy w niej widzą? - pytam, marszcząc brwi i spoglądając Teodorowi prosto w oczy. - Mój brat zachowuje się w jej obecności jak skończony kretyn. Krum w zeszłym roku zabrał ją na bal, choć mógł mieć każdą. A Malfoy...
            - Myślisz, że Malfoyowi podoba się Granger?
            Wzruszam ramionami.
            - Nienawidzą się, to jasne. Ale jestem dziewczyną, Teo. Widzę jak Malfoy na nią patrzy.
            Teodor mruży oczy i zastanawia się przez chwilę. Na jego usta wkracza ledwo widzialny uśmiech.
            - Może masz rację. To współgra z moją teorią.
            - Jaką teorią?
            - Tą, która mówi, że Malfoy tak naprawdę jest zwolennikiem brudnej krwi. - Teodor składa pocałunek na moich włosach. - Moim zdaniem w Granger nie ma nic przyciągającego.  Kiedy stoi obok ciebie, ciężką ją nawet zauważyć.
            Uśmiecham się do Teodora. Zawsze potrafi mnie udobruchać. Sama nie wierzę w swoje szczęście, że spotkałam kogoś tak czarującego, przystojnego i idealnego jak on.
            - Długo będziesz musiał spędzać z nią wieczory? - pytam, głaszcząc go po policzku.
            - Mam nadzieję, że jak najkrócej. Wolę spędzać czas z tobą.
            Znowu mnie całuje, a ja znowu roztapiam się w jego objęciach.  
            - A gdybym nie była czystej krwi? -przerywam pocałunek.
            Zaskakuję go tym pytaniem. Po jego twarzy przebiega cień zdziwienia, ale niemal od razu się uśmiecha.
            - Słodka Ginny - szepcze, przejeżdżając ręką po mojej twarzy. - Zakochałbym się w tobie nawet gdybyś nie była czarownicą.
            Na takie wyznanie czekałam. Przytulam się do Teodora i tkwimy w takiej pozycji przez dłuższy czas. Cieszę się z jego obecności.
            - Kocham cię, Teo - mówię cicho.
            Teodor delikatnie odsuwa mnie od siebie. Chwyta moją dłoń i składa na niej pocałunek.
            - Już niedługo, gdy nasz plan się powiedzie, uciekniemy stąd. Razem - obiecuje.
            - Razem - powtarzam, otumaniona perspektywą spędzenia reszty życia u boku Teodora Notta.
            - A jeśli chodzi o to... załatwiłaś naszyjnik?
            Kiwam głową. Robię krok do tyłu, by wyjąć z kieszeni szczelnie owinięty w papier naszyjnik. Jestem w czasie wyczuć, jak emituje czarną magię, ale staram się ukryć swój strach przed Teodorem.
            Przecież robię to dla nas.
            - Moja zdolna Ginny - chwali mnie czule, dotykając papieru i przejeżdżając po nim palcem. - Wiedziałem, że dasz radę go zdobyć. Jesteś niesamowita.
            Ciszę się, że jest zbyt ciemno, by Teodor zobaczył moje wypieki na policzkach.
            - To nic takiego. Wystarczyło zdobyć parę informacji o Burkesie, a potem go zaszantażować i...
            - Tak - przerwał mi Teodor, machając w powietrzu wolną ręką. Wpatruje się w ukryty naszyjnik. - Nareszcie.
            - Teo...
            - Ten naszyjnik może być przepustką do naszego wspólnego życia - spogląda na mnie i uśmiecha się. - Wyobraź to sobie. Tylko ja i ty. Gdy tylko Czarny Pan nagrodzi mnie za posłuszeństwo, uciekniemy z Anglii, znajdziemy własne mieszkanie, będziemy żyć tak, jak zawsze chciałaś...
            Widzę siebie i Teodora na plaży, gdzieś w słonecznej Hiszpanii, gdzie nikt nas nie zna. Uśmiecham się na samą myśl o tym. Tylko we dwoje.
            - Razem - mówię szczęśliwa, że mam go przy sobie.
            Dotykają mnie jednak wyrzuty sumienia. Spełnienie swoich marzeń kosztem pozbycia się Hermiony? Czy aby na pewno robię dobrze?
            Myślę o tych wszystkich wieczorach, które spędziłam z Teodorem. Znów słyszę jego obietnice, zapewnienia, wizje na przyszłość. Wierzę w naszą miłość, wierzę w dobre intencje, wierzę, że czasami trzeba kogoś zranić, żeby dostać to, czego się chce.
            - Chcesz się wycofać? - pyta nagle Teodor, patrząc na mnie podejrzliwie. Czasem mam wrażenie, że potrafi czytać moje myśli.
            - Nie. Chcę to zrobić dla nas. To jedyny sposób, żebyśmy byli razem, prawda?
            - Tak - potwierdza. - Przykro mi, że tak to się musi skończyć. Ale nie mamy innego wyjścia. Chcesz być ze mną?
            - Oczywiście - mówię szybko. - Wiesz dobrze, że zrobię dla ciebie wszystko, Teo.
            Teodor znów się uśmiecha, a jego czarne oczy błyszczą.
            - Moja mądra Ginny - mruczy. - Niedługo nasz plan się powiedzie. A wtedy nic już nas nie rozdzieli.
            Wierzę mu.
            Teodor przecież nigdy by mnie nie okłamał. 



           31 październik 1995r.
            Chcę, żeby widziała we mnie kogoś więcej, niż tylko przyjaciela.
            Nigdy nie sądziłem, że się zakocham. Miłość? Dobre dla mugoli, którzy nic nie wiedzą o dobrej zabawie. Jest tyle sposobów na nudę - Quidditch, rzucanie łajnobombami w Ślizgonów albo obserwowanie działań starszych braci, którym nie brakuje poczucia humoru.
            I nagle bum. Wielka bomba eksplodowała w każdej części mojego ciała, wyrzucając z powietrze fajerwerki układające się w napis: Hermiona Granger.
            Zakochać się to jedno. Ale zakochać się w najlepszej przyjaciółce? Zwłaszcza takiej, która najchętniej siedziałaby całe dnie w bibliotece, w każdej zabawie widziała coś złego i często nie chciała dawać odpisywać swoich wypracować?
            Ale jednak. Stało się. Pewnego grudniowego wieczora zdałem sobie sprawę, jak beznadziejnie jestem zakochany w Hermionie. I nie mogłem znieść jej widoku z Krumem na balu. Jak dotykał jej talii, obracał i szeptał jakieś słówka, a ona śmiała się, choć jestem pewien, że jego żarty wcale nie były zabawne. Zacząłem być zazdrosny nawet o Harry'ego. Kiedy Hermiona pomagała mu w zadaniach na Turnieju Trójmagicznym albo kiedy rozmawiali przyciszonymi głosami.
            Nienawidzę tego. Nienawidzę, kiedy obok niej kręci się jakiś chłopak. A jeszcze bardziej nienawidzę tego, że każdy ma jej więcej do zaoferowania niż ja.
            Krum i Harry mają pieniądze. Oboje są sławni, dobrzy w Quidditcha i nie mogą odciąć się od tłumu dziewczyn, które wprost za nimi szaleją. Pogodziłem się z tym - że ja nigdy nie będę bogaty i znany w całym czarodziejskim świecie.
            Ale tego, że Hermiona spędza czas z Malfoyem nie mogę zrozumieć.
            Stoję oparty o ścianę i patrzę, jak moja przyjaciółka schodzi po schodach. Założyła swoją najczystszą szatę, a włosy zaczesała do tyłu. Wygląda pięknie. Próbuję wmówić sobie, że ubrała się tak z racji tego, że jedzie na konkurs. Nie z powodu, że jedzie na konkurs z Malfoyem.
            Ten kretyn już stoi u drzwi. Wygląda tak jak zawsze - jak rozjechany szczur. Od wielu lat zastanawiam się, co dziewczyny w nim widzą. Parkinson jestem jeszcze w stanie zrozumieć - osoba niegrzesząca rozumem zazwyczaj wybiera sobie za obiekt westchnień kogoś równie tępego. Ale co sprawia, że Hermiona tak na niego patrzy?
            Niech sobie mówi, że go nienawidzi. Może i nie kłamie w tej kwestii - Malfoya w końcu nie da się nie nienawidzić. Tylko - na brodę Merlina - dlaczego zgodziła się na wyjazd do Andory w jego obecności? Dlaczego nie protestowała, nie kazała McGonagall wybrać mnie na reprezentanta. Zupełnie jakby wszyscy zapomnieli, że Ron Weasley także jest prefektem.
            Obserwuję, jak Ginny żegna się z Hermioną, a potem ona i Malfoy wychodzą z zamku. Czuję ukłucie w sercu.  Ze mną się nie pożegnała. Ona nawet ze mną nie rozmawia.
            - Bierze cię, co? - pyta Fred, który pojawia się obok.
            - Nasz Ronuś się zakochał - dodaje wesoło George, stając po mojej drugiej stronie.
            - Co? Zamknijcie się - warczę na braci. - Wcale się nie zakochałem. W kim niby? W Malfoyu?
            Fred i George wymieniają między sobą spojrzenia. Uśmiech na ich ustach zwiastuje, że wcale mi nie uwierzyli.
            Fred klepie mnie po plecach.
            - Ron, Ron, Ron. Takich dziewczyn jak Hermiona ze święcą szukać - mówi.
            - Jej podwójny mózg rekompensuje brak twojego - dodaje George.
            - A jeśli będziecie razem, może przestanie zabierać nam nasze nowe wynalazki.
            - I skończy z zabranianiem nam testowania produktów na pierwszakach.
            Prycham.
            - Dajcie spokój, nie podoba mi się Hermiona - kłamię. - Nawet z nią nie rozmawiam.
            - Wymieniła cię na Malfoya? - Fred teatralnie wygina wargi.
            - Może to przez jego włosy. Blond kręci dziewczyny. - Tym razem to George klepie mnie po plecach.
            - Nie obchodzi mnie z kim rozmawia Hermiona - mruczę, próbując przekonać tym bardziej siebie niż ich. - A tym bardziej nie obchodzi mnie Malfoy i jego włosy.
            Fred i George uśmiechają się do siebie.
            - Daj znać, jak już to przyznasz sam przed sobą - mówi Fred.
            - To znaczy, najpierw sam przed sobą to przyznaj, a dopiero później daj nam znać - precyzuje George.
            Znikają, szczerząc do siebie zęby, jakby co przyłapali mnie co najmniej na pisaniu sekretnego pamiętnika. Wywracam oczami.
            Już dawno przyznałem przed sobą, że jestem zakochany.



           5 styczeń 1996r.

            Przed moimi oczami wyrasta rezydencja, na której widok niewidzialna ręka ściska moje wnętrzności.
            Trzy dni zajęło mi dotarcie tu, a teraz - patrząc w mrok otaczający dwór Malfoyów - mam ochotę się wycofać. Potęga Czarnego Pana emanuje aż przed bramę, wiatr zdaje się szeptać: zawróć albo ponieś śmierć, ale moje serce każe mi zostać i pomóc rodzicom.
            Wiem, że nie zasłużyli na uwolnienie. Ale wiem też, że jednocześnie nie zasłużyli by zostać więźniami we własnym domu.
            Przełykam strach i dumę. Wyciągam różdżkę drżącą ręką i wchodzę do budynku, który jeszcze niedawno nazywałem domem. Nikt nie pilnuje drzwi; nie dostrzegam śmierciożerców, a w holu nie świeci się światło. Odtrącam od siebie złudną nadzieję, że może mam szczęście i dom jest pusty. Przecież to niemożliwe. Doskonale zdaję sobie sprawę, że świadomie kroczę w pułapkę.
            Bardzo cicho zamykam za sobą drzwi. Szesnaście lat mieszkania w tym budynku pozwala mi z łatwością ominąć skrzypiące schody i bez hałasu dostać się do piwnicy. Domyślam się, że to tu właśnie ich trzyma.
            Staram się ignorować strach i złe przeczucia. Nie jest to łatwe, kiedy ma się świadomość, że w tym domu mieszka obecnie sam Lord Voldemort. Ale mam w sobie dziwną siłę. Uwolnienie rodziców zdaje się być takie banalne w porównaniu z tym, co robiłem dotychczas i z tym, co będę musiał robić.
            Myślę o Granger. Na Salazara, ta dziewczyna nie daje mi odpocząć nawet w obliczu zagrożenia. Z reguły nie martwię się o innych, ale.... co jeśli w tej chwili też ma kłopoty? Jeśli Mahogany i Larch jej nie upilnowali, ale ten skurwisyn Nott znowu wymyślił coś nowego?
            Otrząsam się z tych myśli. Nie mogę pozwolić sobie na utratę czujności. Sprawa Granger jest taka świeża, szczerze przyjemna, ale muszę skupić się na swoim zadaniu.
            - Matko? - pytam bardzo cicho ciemność. Robię kolejny krok w stronę drzwi piwnicy, trzymając różdżkę w pełnym przygotowaniu.
            Stoję przed metalowymi drzwiami, które u góry ozdobione są kratą, idealnie stworzone z myślą o przetrzymywaniu kogoś. Unoszę różdżkę wyżej, pozwalając światłu oświetlić wnętrze pomieszczenia.
            I wtedy słyszę huk, na którego dźwięk zamieram.
            - Draco? - zza krat wychyla się głowa matki. Jej twarz jest brudna od kurzu, a włosy poplamione krwią. Jasne oczy ma rozbiegane, jakby nie wiedziała, gdzie skupić wzrok.
            Mimo wszystko, wydaje się zdrowa. Ulga spływa ze mnie, ciągnąc za sobą zimny dreszcz. Niewiele myśląc, łapię za kraty, przyciskając swoją twarz do drzwi.
            - To ja - mówię spokojnym głosem, który nie ukazuje rosnącego we mnie strachu. Nauczyłem się zakładać maskę obojętności i panować nad emocjami.
            - Draco, musisz stąd uciekać - szepcze matka. Oddycha bardzo szybko. Jeszcze nigdy nie widziałem jej w takim stanie.
            - My musimy uciekać - podkreślam. - Odsuń się od drzwi, mamo.
            Nie jestem pewien, czy spełniła moje polecenie, ale nie mam czasu do stracenia. Chwytam mosiężną kłódkę zawieszoną na skoblu przechodzącym przez otwór we wrzeciądzu. Przykładam do niej różdżkę.
            - Alohomora.
            Drzwi się nie otwierają.
            Przewidziałem to, ale i tak wpadam w panikę. Zaczynam rzucać na kłódkę bezsensowne zaklęcia. Mógłbym robić to całą wieczność - zdesperowany, zagubiony - ale na ziemię sprowadza mnie zimny, cichy śmiech.
            - Głupcze - zachrypnięty głos dochodzi zza drzwi.
            Podnoszę głowę i spoglądam w oczy swojego ojca, przyciskającego twarz do krat.
            - Ojcz...
            Nie kończę, bo Lucjusz Malfoy przeciska ręce przez kraty, łapie mnie za przód szaty i boleśnie przyciska do drzwi.
            - Naprawdę myślałeś, że Czarny Pan nie przewidzi tego, że przyjdziesz?! - pyta w furii. - Sądzisz, że pozwoli ci wrócić po tym, jak go zdradziłeś? Ja i twoja matka... jesteśmy tu przez ciebie. Skazani na powolną śmierć przez twoje fanaberie.
            - Lucjuszu! - matka próbuje go powstrzymać, ale on nie reaguje.
            - Skazałeś nas na śmierć, synu. Gdyby cię nie było, żylibyśmy teraz normalnie.
            Puszcza mnie gwałtownie, przez co zataczam się do tyłu i uderzam głową o metalową balustradę. Czuję smak miedzi w ustach. Wypluwam krew na podłogę.
            - Pobyt we własnej piwnicy wydobył w tobie przesadną uczuciowość - mówię nonszalancko, ukrywając swój strach i wstyd. - Nigdy nie byłeś zbyt sentymentalny, zwłaszcza jak na ojca.
            Słyszę szloch matki, który łamie mi serce, ale nie ukazuję tego w żaden sposób.
            - Jesteś idiotą, Draco - warczy ojciec, ale już ciszej, jakby się z tym pogodził. Albo jakby nie miał już siły na walkę.
            Podchodzę znów do drzwi. Patrzę na swoich rodziców przez kraty.
            - Jeszcze mi podziękujesz, tato.
            Ojciec znów zaczyna się śmiać. Znam ten zimny, nieczuły śmiech. Sam używam go jako broń, kiedy próbuję zrazić kogoś do siebie albo najzwyczajniej ukryć swoje uczucia. Jak w przypadku Granger, kiedy bezskutecznie próbowałem ją od siebie odsunąć.
            - To ta dziewczyna - mówi nagle ojciec. Jego szczęka drży z podenerwowania. - Zdradziłeś swoich rodziców dla jakieś szlamy. Dla brudnej...
            - Lucjuszu - przerywa mu błaganie matka.
            - Ona umrze - na jego twarzy maluje się lodowaty uśmiech. - Doskonale wiesz, jak to się wszystko skończy. Jej śmiercią.
            Zaciskam mocno usta. Tyle słów ciśnie mi się na usta, tyle obelg w stronę własnego ojca, ale nie mogę okazać słabości. Zachowuję kamienną twarz. Przez myśl mi przechodzi, że może Lucjusz Malfoy zasługuje na to, żeby do końca swoich dni gnić uwięziony w piwnicy własnego domu. Może faktycznie jest złym człowiekiem, zaślepionym chorymi ideałami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Może tacy jak on powinni umrzeć.
            Matka patrzy na mnie błaganie, jakby dostrzegła moje zawahanie. Jakby umiała czytać mi w myślach. Mimo tej żałosnej sytuacji, mam ochotę zaśmiać się bez krzty wesołości, byleby się nie rozkleić. Jej spojrzenie jednak sprowadza mnie na ziemie, każe odsunąć nienawiść na boczny tor.
            - Nic o niej nie wiesz - mówię twardo. - Nie znasz jej.
            - Nie - przyznaje chłodno ojciec. - Ale znam ciebie. A raczej myślałem, że znam. Teraz nie mam już syna.
            Odchodzi od krat. Matka bierze głośnio wdech. Jej twarz jest jeszcze bladsza i przerażona niż była parę minut temu. Ja natomiast czuję zbyt wiele emocji, by móc rozróżnić, która z nich jest następstwem słów ojca. Może złość? A może smutek? A może to wcale nie jest żadne negatywne uczucie.
            - Mamo... Wiesz, jak mogę was uwolnić? - pytam, zaciskając palce na kratach. - Jakieś zaklęcie, klucz, cokolwiek?
            Matka przeczy głową. Z jej oczu ciekną łzy.
            - Uciekaj - jęczy błagalnym tonem.
            Opieram głowę o drzwi. Nie mogę zostawić ich w tym więzieniu. Nie po to opuszczałem Hogwart, by wrócić z niczym. Nie po to ryzykuję, by się poddać. A co najważniejsze - choć trudno mi to zaakceptować - jeśli umrą, to będzie moja wina. Uwięziono ich przeze mnie.
            - Musi być jakieś wyjście.
            Odpowiedzią matki jest szloch.
            Nagle w mojej głowie rozbrzmiewa głos. Cichy, zimny, syczący jak wąż. Rozglądam się po piwnicy, ale nikogo nie ma. A głos wciąż przemawia.
            Zdradziłeś mnie, Draconie Malfoyu. Zdradziłeś swoich rodziców, poniżyłeś ich, przyniosłeś hańbę swojemu nazwisku. Ale byłeś dobrym sługą. Udało ci się mnie przechytrzyć, co nie każdemu się zdarza... Poznaj łaskawość swojego pana, Lorda Voldemorta. Pozwolę ci naprawić twój błąd. Przyprowadź do mnie przyjaciółkę Harry'ego Pottera, a wypuszczę twoich rodziców i z powrotem przyjmę cię do siebie. Przyprowadź mi Hermionę Granger, a wybaczę ci twoją zdradę. W przeciwnym razie będziesz obserwował śmierć tych, na których ci naprawdę zależy.
            Dźwięk bicia mojego serca  zagłusza nawet płacz mojej matki. Chwilę czekam, ale głos już nie przemawia. Przyciskam usta do krat.
            - Wrócę - obiecuję.
            Matka zbliża się do krat po drugiej stronie. Jej oczy są pełne nadziei.
            - Przyprowadzisz tę dziewczynę? Uwolnisz nas stąd?
            Nie jestem w stanie znieść intensywności jej spojrzenia. Spuszczam wzrok.
            - Wrócę - powtarzam.
            Odwracam się i odchodzę w towarzystwie nawoływań matki, uczucia pustki i samotnej łzy spływającej po brudnym policzku. 



               6 styczeń 1995r.
                Stoję na środku pokoju i wpatruję się w nią jak obrazek.
                Jest piękna. Muszę przyznać, że jej czarne włosy, ciemne oczy i delikatne rysy twarzy sprawiają, że nie mogę przestać na nią spoglądać. Leży na łóżku, czytając podręcznik do transmutacji. Nie widzi mnie. Nie może widzieć kogoś ukrytego pod peleryną niewidką.
                Zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się w skórę. Musisz to zrobić, Harry - przekonuję się w duchu. - Musisz to zakończyć. Teraz albo nigdy.
                Zdejmuję z siebie pelerynę jednym ruchem. Cho natychmiast unosi swój wzrok, a jej twarz rozszerza uśmiech. To sprawia, że kolana zaczynają mi mięknąć.
                - Harry! - wykrzykuje, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Co ty tu robisz?
                Robię krok do przodu, mimowolnie się uśmiechają. Harry, ty idioto - myślę. - Nie możesz się uśmiechać. Nie możesz znów dawać jej fałszywych sygnałów. Nie możesz zrobić tego sobie.
                - Muszę z tobą porozmawiać - mówię. Patrzę na nią z rozwartymi ustami, nie mogąc powiedzieć nic więcej.
                Cho śmieje się z mojej miny. Przyciska do siebie poduszkę.
                - Jak tu wszedłeś?
                - Wasze hasła są zbyt banalne dla mojego geniuszu. - Na widok jej miny, dodaję: - Żartuję. Hermiona podała mi odpowiedź dziś rano. Nie wie, że pomogła mi się włamać do Pokoju Wspólnego Krukonów.
                - Hasło w tym tygodniu jest wyjątkowo paskudne - stwierdza Cho wesoło, gestem dając mi znak, bym usiadł obok niej.
                Mój rozum zabrania mi siadać na jej łóżku, ale ciało rządzi same sobą.
                - Cieszę się, że tu jesteś - mówi Cho, dotykając mojej ręki.
                Karcę się w myślach. To nie powinno być tak. Miałem trzymać się scenariuszu ułożonego w głowie - okrutnego, ale skutecznego.
                - Tak. Ja też. Cho...
                - Chciałeś porozmawiać. Więc słucham.
                Jej oczy są jak płomienie. Nie potrafię w nie spoglądać, nie czując ciepła rozpływającego się po moim ciele.
                - Tak - potwierdzam głucho. - Chcę rozmawiać o nas.
                Mam nadzieję, że Cho spojrzy na mnie z niepokojem, ale ona zamiast tego uśmiecha się jeszcze szerzej.
                - To dobrze się składa, bo ja też chciałam porozmawiać z tobą o nas. Więc... może ja zacznę, dobrze?
                Nie protestuję, choć powinienem. Tak bardzo chcę usłyszeć, co Cho ma do powiedzenia, ale jednocześnie boję się, że to wyznanie jeszcze bardziej może zranić nas oboje.
                - Widzisz, Harry... Jesteś wspaniały. Naprawdę! Jesteś słodki, uroczy i potrafisz mnie rozśmieszyć. Uwielbiam spędzać z tobą czas bardziej niż z kimkolwiek innym. - Jej uśmiech zanika. Patrzy w kąt pokoju. - Po śmierci Cedrika długo nie potrafiłam się pozbierać. Widziałam, jak na mnie patrzysz... już wcześniej tak na mnie patrzyłeś, ale bałam się, że będąc z tobą jestem nie fair w stosunku do niego. Teraz wiem, że to było głupie, ale... - wzdycha. Przenosi wzrok na mnie. - Zależy mi na tobie. Nie chcę, żebyś myślał, że cię odtrącał. Ja tylko potrzebuję trochę czasu.
                Patrzy na mnie, unosząc lekko brwi. Czeka na moją odpowiedź, której nie mogę jej dać.
                Zaciskam mocno usta. Co mam jej powiedzieć? Że istnieje przepowiednia, która odlicza moje dni do końca życia? Że niedługo mnie zabraknie - może dzisiaj, może za parę miesięcy, ale na pewno zostawię kolejną dziurę w sercu Cho, stanę się kolejnym zmarłym chłopcem, w którym była zakochana, a  mój duch będzie nawiedzał ją w koszmarach?
                Nie chcę, żeby cierpiała ponownie. Nie zniósłbym myśli, że jeszcze raz musi przeżywać śmierć Cedrika na nowo, tyle że z nowym głównym bohaterem.
                Dlatego wstaję bez słowa, nawet na nią nie patrząc. Wciąż czuję ciepło jej dotyku na swojej skórze.
                - Harry?
                Sięgam po pelerynę niewidkę i idę w stronę drzwi. Zatrzymuję się przed progiem. Nie mogę odejść bez słowa.
                Odwracam się. Cho z niepokojem wpatruje się we mnie. Dostrzegam, jak zaciska palce na poduszce. Nie zasługuje na to, by cierpieć bez wyjaśnień.
                - Przykro mi, Cho. Ja i ty... Nie możemy dłużej się spotykać. Naprawdę bardzo mi przykro.
                Nie czekam na jej reakcje. Podejrzewam, że zaraz się rozpłacze, a widok Cho we łzach byłby kolejnym ciosem. Wychodzę na korytarz.
                Kolejna kartka z kalendarza mojej Śmierci została zerwana.
                Wcale nie umrę z rąk Voldemorta.
                Umarłem już teraz.





 Co mogę napisać?
7 sierpnia 2015 założyłam bloga - impulsywnie, bez większego planu na fabułę, po prostu stwierdziłam, że coś napiszę. Obiecałam sobie, że tym razem dotrwam do końca - ukończę całe opowiadanie, choćby miało mi to zająć lata.
I dotrzymuję obietnicy. Czasem potrzebuję przerw - to prawda - ale wracam. Zawsze wracam i wracać będę.
Miałam świętować rocznicę bloga, a tymczasem wybiło już 15 miesięcy. Możemy też celebrować 20 tysięcy wyświetleń na blogu - nigdy nie spodziewałam się takiego wyniku! :)
Jedyne co mogę to podziękować wam wszystkim. Za każdy komentarz, za każde przeczytane słowo i za obecność, bo nie jest tajemnicą, że to Czytelnik motywuje do działania.
Do końca został jeden rozdział + epilog, także zostańcie ze mną jeszcze te trochę czasu.
                                                                                          Dziękuję!








2 komentarze:

  1. Hejo hejooo :D
    Jestem, jestem! Ave, ja. Tradycyjnie już, rzuciłam się na Twoją notkę niczym Krzywołap na imitację Parszywka, jednak z komentarzem postanowiłam poczekać (raczej 3 nad ranem nie jest dobrą porą na snucie wywodów na innych blogach). Także ten... no... Teraz poczekaj, bo oślepię Cię moją elokwencją - dobra, nie będę żartować, bo nikt mi nie wierzy.
    Po pierwsze - GENIALNY pomysł na ten rozdział?, nową, promocyjną notkę, że tak to nazwę. Nie powiem, że urzekłaś mnie od pierwszego momentu, gdy tylko załapałam o co w niej chodzi.
    Oczywiście karta z kalendarza Dracona jest najlepsza! Ale ja, jako jego zapalona psychofanka nie powinnam pisać inaczej. I teraz zasiałaś we mnie ziarno niepewności, które będzie spokojnie kiełkować, aż wszystkiego nie wyjaśnisz, co mam nadzieję, nastąpi w następnym rozdziale. No bo czy to możliwe, że po tym jak Draco deportował się z Hermioną zaraz po bohaterskiej akcji jej uwolnienia, zdobędzie się na to, by zaryzykować jej życie by ochronić rodziców? Oj trudne ma przed sobą wybory ten nasz blondas, i chociaż za Lucka nawet złamanego knuta bym nie dała, to jednak łzy Narcyzy zmusiłyby mnie do takiej, a nie innej reakcji.
    Zaczęłam rozumieć postępowanie innych bohaterów i dziękuję Ci serdecznie, bo teraz wyjaśniłaś mi zagwozdkę z Ginny, co do zdrady miałam prawdziwe obiekcje. No cóż, postawcie przede mną jakiegoś przystojniaka (Boże, Tom Felton sam przychodzi mi do głowy, ale się pogrążam) a zrobie dla niego co tylko będzie chciał. Tak, wiem, to żałosne :P
    Podsumowując: padłam, leżę i nie wstaję (co w przypadku każdej Twojej notki zdarza się coraz częściej)
    Pozdrawiam, Iva Nerda

    OdpowiedzUsuń
  2. Historia Draco oczywiscie najlepsza, chociaz kazda miala w sobie to cos. Strasznie podoba mi sie poczatek historii Rona i koncowka historii Harrego - zestawienie komedii i dramatu. Widze wiekszosc bohaterow kierowala sie miloscia i w sumie to racja ze przez milosc popelnia sie najwiecej bledow :) i bardzo przekonalas mnie tym, ze opowoesc Draco nie jest o Hermionie, ale uwolnieniu rodzicow. Nie przeslodzilas, za co wielkie wow i nie moge doczekac sie kolejnego rozdzialu.
    Przepraszam ze z anonima, ale jestem na telefonie, gdzie moj e-mail jest bardzo prywatny :))

    E.

    OdpowiedzUsuń