poniedziałek, 1 lutego 2016

Rozdział XIX


            Kończąc śniadanie w Wielkiej Sali nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o tym, że kolejny posiłek w Hogwarcie zjem dopiero za tydzień.
            Dobra, skłamałam.
            Tak naprawdę moje myśli zaprzątała trójka chłopców - dwóch przyjaciół, jeden wróg. O ile mogłam Harry'ego i Rona określić mianem przyjaciół, a Malfoya mianem wroga. Czułam się tak, jakby ktoś rzucił nieznane mi zaklęcie na ten cały świat i wszystko zawirowało.  Nie mogłam nie zauważyć, że moje życie zmierza w zupełnie innym kierunku, niż sobie zaplanowałam.
            Prawda była taka, że dopóki nie zgodziłam się na uczestniczenie w Konkursie Ponadstandardowych Umiejętności Magicznych, wszystko układało się w miarę dobrze. Dopiero po mojej nieco spontanicznej decyzji skazana zostałam na zdecydowanie zbyt częste przesiadywanie z Malfoyem, co wpłynęło niekorzystnie na moje relacje z Ronem. A Harry pewnie nie chciał wybierać między nami, dlatego zupełnie odciął się zarówno ode mnie, jak i od niego. Jakby uważał, że to było fair.
            Najgorsza jednak z tego wszystkiego była moja przemiana. Czułam, że wszystkie moje cenne cechy charakteru zostają powoli zastąpione lekkomyślnością. Nie mogłam zrozumieć mojego własnego toku myślenia. Nie potrafiłam skupić się na zajęciach, a na ostatnich lekcjach zaklęć otrzymałam Powyżej Oczekiwań za wypracowanie.
            Powyżej Oczekiwań.
            I to jeszcze z zaklęć.
            Profesor Flitwick na pewno czuł się mną zawiedziony.
            I z całej mojej mentalnej przemiany najbardziej dziwił mnie fakt, że towarzystwo Malfoya wcale mi już tak nie przeszkadzało.  Wciąż był irytujący i za każdym razem, gdy rzucał swoimi zbędnymi komentarzami miałam ochotę zderzyć swoją pięść z jego twarzą. Ale nie mogłam nie zauważyć tego, że przestał zwracać uwagę na to, czy ktoś widzi nas razem. A co najważniejsze: w ciągu całego października ani razu nie nazwał mnie szlamą.
            A to, jak na Malfoya, był naprawdę niezły wyczyn.
            Zastanawiałam się, czy to nie zmieniło nas obojga. Chociaż w jego przypadku to mogła być tylko gra, jakiś zakład, a w głębi duszy wciąż był tym samym Malfoyem. Był chyba jedyną osobą, której kompletnie nie rozumiałam. Zupełnie nie mogłam go rozgryźć, zawsze mnie zaskakiwał, zachowywał się całkowicie inaczej, niż bym się tego spodziewała.
            Tym razem usiadłam tyłem do stołu Ślizgonów, żeby w spokoju móc zjeść śniadanie. Zmusiłam się, by sięgnąć po dwa tosty, na które wcale nie miałam ochoty. Ginny uważnie obserwowała mnie, jakby chciała dopilnować, żebym nie wymigała się od jedzenia śniadania. Celowo usiadła na przeciwko.
            - Jak się tam dostaniecie? - spytała, nakładając na talerz łyżkę gęstej owsianki.
            Bardzo ciekawe pytanie. W ogóle się nad tym nie zastanawiałam.
            - Nie wiem - przyznałam.
            - Może pociągiem?
            Pomyśl, że moglibyśmy przyjechać do Andory dość mugolskim pojazdem nie wydał mi się w żadnym stopniu pozytywny. Przejazd przez Eurotunel, a następnie przez całą Francję musiał trwać cały dzień.
            - Mam nadzieję, że nie.
            - Nie mogę uwierzyć, że cię nie będzie.
            Zmarszczyłam brwi.
            - Ginny, to tylko tydzień.
            - Tak, wiem - jęknęła. - Ale jak ja sobie tu bez ciebie poradzę? Ron i Harry zachowują się dziwnie, a ty przez cały tydzień będziesz się bawić z Malfoyem.
            - Pisać testy i wykonywać dziwne zadania - skomentowałam jej wyrzut. - To nie żadna zabawa.
            Prychnęła, odchylając się i zakładając ręce na piersiach.
            - Przynajmniej odwołali was transmutację na cały tydzień - próbowałam znaleźć jakiś pozytywny akcent całej sytuacji.
            - Tak, jasne - pisnęła Ginny nieudobruchana. - W zamian za co mam cztery dodatkowe godziny ze Snape'em.
            Odłożyłam niedojedzony tost na talerz.
            - Nie wiedziałam, że dają jakieś zastępstwa.
            - Snape bardzo chętnie zgłosił się na ochotnika do przejęcia większości lekcji. Wszystkim rocznikom.
            Nie miałam zielonego pojęcia, że lekcje transmutacji przejął Snape. Ale jakby się tu zastanowić, to skąd to miałam wiedzieć, skoro ani Ron, ani Harry, ani nawet ktokolwiek inny z mojego domu nie podzielił się ze mną tą rewelacją?
            - Ale o nas się nie martw - powiedziała Ginny. - Uważaj tylko na Malfoya.
            Korciło mnie, żeby spojrzeć na stół Ślizgonów, ale wytrzymałam spojrzenie Ginny.
            Chciałam jej powiedzieć, że Malfoy wcale nie jest taki, jak jej się wydaje, ale te słowa nie chciały wyjść przez moje gardło. Może bałam się jej mylnej interpretacji, a może sama nie byłam pewna, czy nie powinnam być ostrożna.
            - Jasne - wyszeptałam tylko, kiwając głową, ze wzrokiem utkwionym w niedojedzonego tostu.
            Ginny wzięła głęboki oddech i odsunęła od siebie miskę owsianki. Spojrzała gdzieś za mnie, a jej oczy rozszerzyły się z geście zdziwienia. Nie mogąc już dłużej powstrzymywać się od zerknięcia za siebie, odwróciłam głowę, żeby wyłapać obiekt zainteresowania Ginny, ale oprócz grupki Ślizgonów, w której zobaczyłam czarną czuprynę Notta, nie zauważyłam niczego zadziwiającego.
            Zanim zdołałam zapytać o to Ginny, przy naszym stole wyrosła postać Colina Creeveya, który na wydechu oznajmił mi, że profesor McGonagall czeka w Sali Wejściowej. Potem spojrzał na puste miejsce, które zazwyczaj zajmował Harry, a jego mina zrzedła. Podziękowałam mu grzecznie. Wymieniłam z Ginny spojrzenia, po czym obie wzięłyśmy głębokie wdechy i wspólnie ruszyłyśmy do Sali Wejściowej.
            - Powodzenia, Hermiono! - zawołał za mną Fred, przerywając opowiadanie jakiegoś kawału.
            - Pamiętaj o swoim prezencie urodzinowym - przypomniał George, mrugając do mnie jednym okiem.
            Bombonierki Lesera, które dostałam od bliźniaków w dniu szesnastych urodzin spoczywały nieotwarte na dnie szafki w moim dormitorium. W wyobraźni zobaczyłam, jak częstuje nimi swoją konkurencję w Andorze. Nie mogłam opanować uśmiechu wpływającego na moje usta.
            - Dzięki - powiedziałam, na co Fred i George stuknęli swoimi pucharami z sokiem dyniowym i wypili do dna.
            - Nie zapomnij do mnie pisać - powiedziała Ginny, która wydawała się tym bardziej przejęta niż ja.
            - Ginny, wyjeżdżam na tydzień. Jak wrócę to zdam ci relację z całych siedmiu dni - obiecałam.
            - Muszę wiedzieć na bieżąco co się dzieje - stwierdziła twardo. - Zresztą, Ron też będzie chciał wiedzieć.
            Zastygłam w miejscu, z ręką wyciągniętą w stronę gałki drzwi Wielkiej Sali.
            Ginny, widząc moją reakcję, ciągnęła ściszonym głosem:
            - Codziennie pyta o ciebie. Jak się czujesz, co sądzisz o zachowaniu Harry'ego, jak ci idą przygotowania do konkursu. Chce wiedzieć, co ty o tym wszystkim sądzisz. I chce wiedzieć, czy jesteś skłonna mu wybaczyć.
            Czułam, jak moje serce żywcem kłuje niewidzialna igła, wstrzykując nową dawkę nadziei, optymizmu, ale też zawiedzenia, że sam nie ma odwagi, żeby do mnie przyjść.
            - To takie romantyczne - usłyszałam kpiący głos za swoimi plecami. - A teraz, Granger, mogłabyś otworzyć w końcu te drzwi? Robisz korek.
            Obróciłam twarz w stronę Malfoya. Jego platynowoszare oczy, przykryte w połowie przez opuszczone powieki, przypominały góry lodowe na oceanie. Emanowały chłodnym spokojem i czymś, czego nie potrafiłam określić. Końcówki zaczesanych do tyłu włosów tworzyły na karku pierścienie.
            Ginny spojrzała na niego wzorkiem pełnym obrzydzenia, ale on nawet tego nie zauważył.
            - Teraz zajęta jesteś gapieniem się na mnie - powiedział - a ludzie nadal czekają, żeby przejść.
            Staliśmy tam tylko w trójkę, co spotęgowało moją irytację jego wypowiedzią. Czując, jak krew napływa mi do twarzy, obróciłam się na pięcie i pchnęłam podwójne drzwi Wielkiej Sali, wpuszczając przed siebie zniesmaczoną Ginny. Przechodząc przez próg, słyszałam, jak Malfoy mruczy coś do siebie.
            W Sali Wejściowej stała już profesor McGonagall. Miała na sobie wyjściowy płaszcz - czarny, z wyszywanymi fioletowymi akcentami przy guzikach i na rękawach. Na głowę nałożyła wielki kapelusz z czarnym piórem kruka. Obok niej stał Dumbledore. Rozmawiali ściszonymi głosami, dopóki dyrektor nie podniósł na nas wzroku. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.
            - Są i nasi reprezentanci - wyciągnął ręce, jakby chciał uściskać powietrze.
            Profesor McGonagall przerzuciła wzrok ze mnie na Malfoya.
            - Gotowi? - zapytała.
            Tak bardzo miałam nadzieję, że zostanę pożegnana przez Rona i Harry'ego. I choć cieszyłam się z obecności Ginny, nie była ona wstanie zastąpić mi dwójki najlepszych przyjaciół. Ale musiałam się z tym pogodzić. Z tym, że oni nie przyjdą.
            - Gotowi - powiedziałam, czując na sobie wzrok Malfoya.
            Dumbledore skinął głową profesor McGonagall i zwrócił się do nas.
            - Powodzenia i udanych wakacji.
            Mrugnął do nas i ruszył w kierunku Wielkiej Sali.
            - Wakacji? - mruknął Malfoy.
            Profesor McGonagall wyprostowała się i gestem dała nam znać, żebyśmy poszli za nią. Ginny stanęła naprzeciwko mnie i chwyciła mnie za ramiona.
            - Uważaj na siebie - wyszeptała i uściskała mnie mocno, łamiąc mi prawie przy tym żebra.
            Uśmiechnęłam się do niej, składając niewypowiedzianą obietnicę. Cały tydzień bez Ginny. A teraz, kiedy powiedziała mi o Ronie, jeszcze bardziej nie chciałam opuszczać Hogwartu.
            Nie zapytałam McGonagall o nasze walizki. Wczorajszego wieczoru kazała mi się nie martwić o mój bagaż, więc byłam pewna, że nie przyjadę do Andory bez najpotrzebniejszych rzeczy.
            Ostatni raz spojrzałam na Ginny, która stała przy marmurowych schodach. Pomachałam jej. Ściągnęła usta w dół, chcąc wzbudzić u mnie współczucie i odwzajemniła mój gest.
            Narzucając na siebie jesienny płaszcz, wyszłam na błonia. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz i rozwiało włosy, które jeszcze rano starałam się ładnie ułożyć. Za mną kroczył Malfoy, a obok McGonagall.
            - Jak się dostaniemy do Andory, pani profesor? - zapytałam. Wyjście na dwór oznaczało, że proszek fiu lub inne szybkie alternatywy odpadają.
            - Powozem.
            Nie miałam pojęcia, jaki powóz miała na myśli McGonagall, ale o to nie spytałam. Szliśmy w ciszy przed siebie, w stronę Zakazanego Lasu. Z daleka zauważyłam wielki kształt przy chatce Hagrida. Zanim zdołałam się lepiej przypatrzeć, usłyszałam, jak ktoś z daleka woła moje imię.
            Na dźwięk głosu Harry'ego gwałtownie się zatrzymałam. Zobaczyłam jak wybiega z zamku w zwykłej szacie szkolnej. Moje usta rozciągnął szeroki uśmiech. Jest. Przyszedł. Jednak nie straciłam go na zawsze. Nie zważając na McGonagall i Malfoya zaczęłam biec w stronę swojego przyjaciela.
            Spotkaliśmy się w połowie drogi. Włosy Harry'ego były zmierzwione przez wiatr, a pod oczami miał sińce świadczące o nieprzespanej nocy.
            - Myślałem, że wyjeżdżacie później - powiedział jednym tchem, krztusząc się po wypowiedzeniu ostatniego słowa.
            - Myślałam, że zapomniałeś - przyznałam.
            Harry wyprostował się i uniósł palec, prosząc o chwilkę, podczas której uspokajał swój oddech.
            - Nie miałabym ci tego za złe - ciągnęłam, korzystając z chwili jego niedyspozycji. Po części była to prawda - rozumiałam, że Harry ma teraz swoje problemy. Ale nie mogłam opisać swojego szczęścia, kiedy się jednak zjawił.
            - Nie zapomniałem, naprawdę - przyrzekł. - A przecież nie mogłem nie pożegnać swojej najlepszej przyjaciółki.
            Mimo zimnego wiatru, zrobiło mi się ciepło na sercu.
            - Harry, martwię się o ciebie - powiedziałam bez ogórdek.
            Dostrzegłam błysk w oczach przyjaciela. Zawahał się.
            - Ostatnio dużo się dzieje - przyznał w końcu, patrząc gdzieś w bok.
            - Wiesz, że możesz wszystko mi powiedzieć...
            - Tak, wiem - spojrzał na mnie. - Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, kiedy wrócisz.
            - Harry...
            - Musisz już iść. McGonagall czeka.
            Rzuciłam się w jego ramiona. Znajomy zapach, znajoma postura. Na chwilę miała wrażenie, że wszystko jest takie jak dawniej. Czar prysł, kiedy Harry delikatnie odsunął mnie od siebie.
            - Wygracie to, Hermiono - powiedział do mnie, ściskając mocno moją dłoń.
            Nie rozumiałam mojego wzruszenia, ale aż zapiekło mnie pod powiekami. Harry stał jeszcze i patrzył, jak odchodziłam do McGonagall i Malfoya. Jego obietnica i słowa Ginny napełniły mnie nową nadzieją, że nie wszystko stracone, a nasza trójka może jeszcze istnieć razem, jako najlepsi przyjaciele.
            Z tą pozytywną myślą doszłam pod powóz, przy którym stała McGonagall i Malfoy oparty o wejście. Przeprosiłam skromnie za moje zachowanie, chociaż wcale nie czułam się jakkolwiek winna, że wybiegłam na pożegnanie z Harrym.
            - Wasze bagaże są już w środku - oznajmiła profesor, obchodząc powóz z drugiej strony.
            Sam powóz był wielki, o wiele większy niż te, którymi jeździmy na rozpoczęcie roku z peronu do zamku. Nie przypominał wcale tego z Akademii Magii Beauxbatons. Ten był biały, niezdobiony, wtapiający się w niebo. Nie było też żadnych koni.
            - Ciągną go testrale - usłyszałam suchy głos Malfoya.
            - Skąd to wiesz?
            - Dziwi mnie, że ty tego nie wiesz.
            Spojrzałam w miejsce, gdzie powinny stać konie.
            - Wiem o testralach - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Nie wiedziałam tylko, że żyją w Hogwarcie.
            - Ciągną powozy na rozpoczęcie roku.
            Otoczyła nas cisza, w ciągu której zastanawiało mnie jedno pytanie.
            - Widzisz je? - odważyłam się je wypowiedzieć.
            Testrale zdolni zobaczyć byli tylko ci, którzy widzieli śmierć kogoś bliskiego.
            Minęła bardzo długa chwila zanim odpowiedział.
            - Nie. Nie widzę ich.
            Poczułam się tak, jakbym zrobiła krok do przodu i weszła w krąg jego prywatności. W ciągu tej krótkiej chwili, kiedy tak staliśmy w odległości dwóch metrów od siebie, obiecałam sobie, że nie zrobię już ani jednego kroku w sferę jego intymności.
            Po chwili wróciła McGonagall i kazała nam wsiąść do powozu.
            W środku było jeszcze więcej przestrzeni niż mogłoby się wydawać. Dwie długie ławki naprzeciwko siebie, okryte miękkimi poduszkami, a pomiędzy nimi stolik, na którym stał talerz ciasteczek i trzy puchary wypełnione do połowy dyniowym sokiem.
            Usiadłam przy małym oknie. Miejsce po drugiej stronie zajął Malfoy. McGonagall zamknęła za sobą drzwi.
            - Podróż potrwa trzy godziny - oznajmiła, odkładając na stolik stos książek, a sama biorąc do ręki gazetę. - Możecie zająć swój czas czytaniem lektury. Panno Granger, specjalnie zabrałam ze sobą opracowania Emerica Switcha na temat niepotwierdzonych teorii magicznych.
            W głębi duszy byłam wdzięczna McGonagall, że pomyślała o mnie. Przynajmniej miałam co porobić przez trzy godziny, a przy czytaniu ciekawych książek czas leciał mi o wiele szybciej.
            Sięgnęłam po najgrubszą księgę ze stolika z opracowaniami Emerica Switcha.
            W momencie, kiedy otworzyłam na pierwszym rozdziale, powóz ruszył w przód, a już po chwili oderwał się od ziemi. Przypominało mi to start samolotu, tyle że było o wiele ciszej i nie towarzyszył temu ból głowy.
            Pierwsze dwie godziny minęły relaksująco. Od lektury oderwałam wzrok tylko dwa razy - raz, kiedy wlecieliśmy w burzliwe masy powietrza i całym powozem zatrząsnęło, a na podłogę spadł talerz z ciastkami, który cudem się nie rozbił. Z jednego z pucharów wylał się sok dyniowy. Drugi raz z czytania wyrwał mnie cichy, senny dźwięk, który wydała McGonagall, zanim zapadła w głęboki sen. Głowę ułożoną miała na ramieniu, a okulary przekrzywione. Na kolanach wciąż trzymała gazetę, z której Korneliusz Knot machał do odbiorców.
            Wtedy też Malfoy odetchnął z ulgą. Rozprostował nogi i założył ręce za głowę.
            - Mózg ci wyparuje, jeśli będziesz go tak nadużywać - powiedział z przekąsem.
            Nie odrywając wzroku od księgi, odpowiedziałam:
            - Używanie mózgu nie boli. Powinieneś kiedyś spróbować.
            Zaśmiał się cicho, zwracając głowę w stronę okna.
            - Tak myślałem.
            Uniosłam wzrok, nie wiedząc, co ma na myśli.
            - Słucham?
            - Poprawił ci się humor - stwierdził. - Ta wasza scenka z Potterem była lepsza niż wczorajsze przedstawienie urządzone przez duchy.
            Chciałam go zignorować, ale słowa same opuściły moje gardło.
            - To nie była żadna scenka - warknęłam.
            - Pożegnanie, jakbyście mieli się już nigdy nie spotkać - stwierdził, a kiedy nie odpowiedziałam, dodał: - Chociaż słowa tej Weasley jeszcze bardziej wzruszyły moje serce. ,,Chce wiedzieć, co ty o tym wszystkim sądzisz. I chce wiedzieć, czy jesteś skłonna mu wybaczyć" - zakończył wysokim głosem, który w innej sytuacji może by mnie rozbawił.
            - Najpierw trzeba je mieć, Malfoy  odparowałam. - Serce.
            Moje słowa go nijak nie ruszyły.
            - Ale musisz to przyznać, Granger. Weasley to tchórz. Nie potrafi nawet sam ci tego powiedzieć.
            Czułam metaliczny posmak w ustach, kiedy przygryzłam wewnętrzną stronę policzka. Nieświadomie zaciskałam palce na książce, tak że aż zbielały.
            - Nic o nim nie wiesz - powiedziałam twardo, sama zaskoczona tymi słowami.
            Kątem oka widziałam, jak pochyla się do przodu. Poczekał, aż na niego spojrzę.
            - Ty też nic o mnie nie wiesz, Granger. A jednak nie przeszkadza ci to w ocenianiu mnie.
            Nie przychodziła mi na myśl żadna sensowa odpowiedź.
            - Wcale cię nie oceniam - powiedziałam, patrząc gdzieś przez okno i tym samym zastanawiając się, czy mówię prawdę czy kłamię. - Ale twoje zachowanie mówi samo za siebie.
            - Moje zachowanie - powtórzył. Wydawało mi się, że próbuje się nie zaśmiać. - Więc jakie według ciebie jest moje zachowanie?
            Nie musiałam się nad tym nawet zastanawiać.
            - Jesteś arogancki. I Samolubny. Uważasz się za lepszego, traktujesz wszystkich jak swoich sługusów. Liczy się dla ciebie tylko status krwi, nie zważasz na to, że kogoś ranisz - och, nie powinnam tego mówić, a mimo tego potok słów wylewał się z mojego gardła. - Nie dbasz o nikogo innego, widzisz tylko czubek własnego nosa, obrażasz co chwilę mnie, Rona, Harry'ego, każdego po kolei! I myślisz, że jesteś najlepszy we wszystkim co robisz, wymądrzasz się, gardzisz mugolami...
            - Wymądrzam się? - przerwał mi. Spojrzałam na niego, spodziewając się jakiegoś oburzenia czy złości, ale on tylko uśmiechał się, unosząc brwi. - Hermiona Granger zarzuca mi, że się wymądrzam?
            Przez chwilę zamurowało mnie, kiedy wypowiedział moje imię. Pierwszy raz w ciągu naszej całej znajomości. W jego ustach brzmiało jakoś inaczej - może to przez te przeciąganie samogłosek; jakoś obco, jakby to wcale nie było moje imię.
            - Nie chcę z tobą rozmawiać - powiedziałam krótko, chcąc wrócić do lektury i ochłonąć. I zignorować tę satysfakcję, kiedy wygarnęłam Malfoyowi, co o nim myślę.
            - Ale jeszcze nie skończyłaś - zaoponował, udając oburzonego.
            - Tych cech jest tyle, że nie skończyłabym do rana.
            Zagwizdał. Spojrzałam na niego z wyrzutem, a potem na McGonagall, która nadal twardo spała.
            - Czekam teraz na pozytywne cechy - powiedział, jakby to było oczywiste.
            Tym razem to ja się zaśmiałam. Bez krzty wesołości.
            - Sądzisz, że jakiekolwiek masz? - zapytałam z przekąsem.
            - Rozmawiasz ze mną. Gdybym był taki zły, jak mnie właśnie opisałaś, nie rozmawiałabyś.
            Och, on to wiedział, co powiedzieć, żebym nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów na odpowiedź.
            - To chyba dobry argument przemawiający za tym, że powinnam przestać z tobą rozmawiać - stwierdziłam, zadowolona z błyskotliwej odpowiedzi.
            Wróciłam wzrokiem do lektury, ale nie mogłam zmusić się do przeczytania choćby jednego zdania. Kątem oka obserwowałam Malfoya, który właśnie stukał sobie palcami w policzek.
            - Może to mój urok osobisty - mruknął do siebie, wiedząc, że go słyszę. - Albo te oczy. Słyszałem kiedyś, że mam boskie oczy.
            Tym razem nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać. Nawet nie zwróciłam uwagi na śpiącą McGonagall. Przycisnęłam rękę do ust, w celu stłumienia odgłosu śmiechu. Książka ześlizgnęła mi się z kolan i spadła na podłogę, obok talerza, którego nikt z nas nie pozbierał.
            - Rozumiem, że ten śmiech to aprobacja moich słów - powiedział tryumfującym wzorkiem.
            Parsknęłam śmiechem, schylając się po książkę.
            - Już masz jedną pozytywną cechę mojego charakteru - stwierdził. - Zapisz sobie w notatniku: ,,Punkt pierwszy: jest zabawny"... Chociaż nie. Punkt pierwszy to ,,jest przystojny". Punkt drugi...
            - Błagam, Malfoy - jęknęłam, starając się ukryć śmiech. - Bądź już cicho.
            - Mam wiele innych dobrych cech. Potrafię zachować się w towarzystwie, znam wszystkie zasady savoir vivre, nie przynudzam, jestem szczery...
            - Uważasz, że szczerość to pozytywna cecha?
            Chyba go tym zaskoczyłam.
            - Oczywiście. Chyba, że wolisz być okłamywana.
            - Mylisz pojęcia.
            - Wcale nie - zaprzeczył. - Szczerość jest dobra, jeśli potrafisz się nią dobrze obsłużyć. Czasem wystarczy przemilczeć pewne kwestie. Na przykład, nie powiem McGonagall, że jej okropny kapelusz przypomina nakrycie na głowę, które nosiły stare osiemnastowieczne wdowy...
            W tym momencie ktoś odchrząknął. Oboje spojrzeliśmy na McGonagall, która siedziała prosto jak struna ze wzrokiem utkwionym w Malfoya. W rękach trzymała swój czarny kapelusz.
            Musiałam obrócić twarz w stronę okna, a z włosów stworzyć kotarę, która zasłoniła przed McGonagall mój śmiech. Kątem oka obserwowałam Malfoya, który przycisnął do ust puchar z sokiem dyniowym, również kryjąc swoje rozbawienie.
            Dziesięć minut później powóz stopniowo leciał w dół. Pod nami rozpościerał się krajobraz wieżowców i zieleni - mnóstwa zieleni.
            - Lądujemy - powiedziała McGonagall tonem jeszcze bardziej surowym niż zawsze.
            Lądowanie przypominało zjazd w dół windą. Andora stawała się coraz bliższa, a mi z każdą sekundą serce biło nieco szybciej.
            - Dostaniemy się tam tak po prostu? - odważyłam się zapytać. - Nie ma żadnej bariery chroniącej szkołę?
            - Mugole widzą ruiny pałacu. Osiemnastowiecznego - dodała, spoglądając na Malfoya.
            Czekaliśmy w ciszy, aż powóz wyląduje. McGonagall zgarnęła wszystkie księgi ze stołu i bez słowa wzięła również tę, którą wypożyczyła dla mnie. Pozbierałam talerz z ziemi.
            W końcu powozem zatrzęsło, a koła dotknęły ziemi. Przez okno widziałam zieleń - zdrowa, jaskrawozielona trawa, duże drzewa z dorodnymi owocami, krzaki przycięte w różne kształty zwierząt. Było tam nawet oczko wodne, przy którym stał wielki, kolorowy paw.
            Testrale zatrzymały się. Profesor McGonagall założyła kapelusz na swoją głowę.
            - Zachowujcie się - powiedziała i wyszła z powozu.
            Wymieniliśmy z Malfoyem spojrzenia, a on wzruszył ramionami. W kącikach jego ust tańczył półuśmiech.
            Pierwsze co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z powozu to ogród. Przez okno zdołałam zauważyć tylko jego część. Teraz widziałam znacznie więcej - więcej zieleni, więcej roślinności. Jak w szachownicy stały na przemian fontanny z białego i czarnego marmuru. Kolorowe pawie przechadzały się między roślinnością. Obserwowałam je z rozszerzonymi oczami.
            - Daj spokój, Granger. To tylko pawie - obok mnie pojawił się Malfoy.
            - Popatrz, puszą się jak ty - zripostowałam.
            Prychnął teatralnie.
            - Spójrz lepiej tam - wskazał na coś poza mną.
            Gdy się obróciłam, zaparło mi dech w piersiach. Pomiędzy przyciętymi żywopłotami ciągnęła się dróżka, która kończyła się u podwójnych drzwi najpiękniejszego budynku, jaki widziałam. Przed nami stał najprawdziwszy pałac, jak z mugolskich bajek dla małych dziewczynek. Miał śnieżnobiały kolor, wielkie okna oraz niezliczoną ilość wież sięgających do nieba. Szpiczaste daszki o barwie szkarłatu kontrastowały z bezchmurnym sklepieniem. Nad drzwiami wisiał żółto-niebieski herb z dwoma przecinającymi swoje dzioby pawiami.
            - Witajcie w Akademii Czarodziejstwa Brezo! - doszedł nas gardłowy głos.
            Przez drzwi pałacu wyszedł mężczyzna. Niski, łysiejący, ubrany w czysty garnitur. Nie przypominał czarodzieja, raczej jakiegoś prezydenta, ale emanowała od niego władza i siła, co można było również odczuć w obecności Dumbledore'a.
            - Minerwo, jak miło cię znowu widzieć - powiedział, biorąc dłoń profesor McGonagall i szarmancko ją całując. Wyglądało to nieco komicznie, zważając na dość dużą różnice między ich wzrostem.
            - Konstanty - rzekła McGonagall. - Nie sądziłam, że przyszło ci zostać dyrektorem tej placówki.
            Zauważyłam, że mężczyzna nie mówił z żadnym akcentem, a z urody wcale nie przypominał Hiszpana czy Andorczyka.
            - Moja droga Minerwo! - klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko. - Ja też byłem zaskoczony, kiedy Ministerstwo zaproponowało mi tę pozycję. Zorganizowanie tego konkursu to moje pierwsze większe wyzwanie - dodał ściszonym głosem i przeniósł wzrok na mnie i Malfoya. - No proszę, jacy ładni! Wierzę, że najlepsi uczniowie w Hogwarcie. Dumbledore nie przysłałby tu byle kogo.
            Znowu pomyślałam o Ronie. Gdyby to jego wybrano, nie Malfoya, dalej bylibyśmy przyjaciółmi, a do tego spędzilibyśmy razem tydzień...
            - Nasza kochana panna Borgia zajmie się waszym powozem i bagażami. Testrale jak sądzę? Nigdy ich nie widzę, ale potrafię wyczuć ich obecność. - Klasnął po raz kolejny. - Zapraszam was do naszej skromnej szkoły. Proszę za mną!
            Dyrektor Konstanty szedł obok McGonagall opowiadając jej o ogrodzie i pawiach, gestykulując przy tym żwawo i co chwilę klaszcząc w dłonie. Zastanawiałam się, co ona o nim myśli. Wygląda na to, że znali się już wcześniej, choć mieli tak odmienne charaktery.
            Nikt nie musiał otwierać drzwi.
            - Same się otwierają, gdy wyczuwają w pobliżu czarodzieja - wyjaśnił dyrektor, przerywając swój wywód o herbie ich szkoły.
            Nie zawiodłam się, kiedy weszliśmy do środka. Pierwszy pokój był dwa razy większy niż Sala Wejściowa w Hogwarcie. Podłogę zdobił czerwony dywan, a na ścianach wisiały arrasy wykonane ze złotych nici. Wielki żyrandol oświetlał pomieszczenie, rzucając cień na tuzin dębowych drzwi, ledwie zauważalnych pomiędzy arrasami.
            - Mamy tu trzy główne sale - powiedział Konstanty, przystając pośrodku pomieszczenia. - Sala Balowa - wskazał na pierwsze drzwi po prawej - jest największą salą w pałacu. Odbywają się tu wszystkie bankiety i bale. Zaraz obok znajduje się Biała Sala, w której jadamy posiłki oraz Szara Sala, która zawsze zmienia się zgodnie z życzeniem dyrektora. Kiedyś dla zabawy zażyczyłem sobie saunę i masaż gorącymi kamieniami, a kiedy otworzyłem drzwi tej sali... - umilkł na widok miny profesor McGonagall.
            Odchrząknął i klasnął w dłonie, starając się ukryć zażenowanie.
            - W każdym bądź razie w tej szkole mamy trzy domy - wskazał na sześć drzwi po drugiej stronie. - Każde piętro to inny rocznik. Wy - spojrzał na mnie i Malfoya - moi kochani goście, będziecie przydzieleni do jakiegoś rocznika. Mają dużo miejsca w swoich komnatach.
            Z trudem zrozumiałam coś z jego paplaniny, ale kiwnęłam głową.
            - Zapraszam was więc do Szarej Sali. Nie chcę być niegrzeczny, ale właśnie przyjechali goście z Beauxbatons. Ktoś się musi nimi zająć - zaśmiał się gardłowo i poprawił swój garnitur. - Trzecie drzwi po prawej. Widzimy się za chwilę.
            Profesor McGonagall podeszła do wielkich drzwi, które otwarły się, jeszcze zanim wyciągnęła rękę do złotej klamki. Naszym oczom ukazała się wielka sala. Podłoga wyłożona została szarym drewnem, a ściany kamieniem o ton jaśniejszym. Sklepienie było bardzo wysokie, zawieszone na nim żyrandole mieniły się kolorowymi kamieniami, rzucając tęczowe światło na okrągłe stoły. Szybko je policzyłam. Dwadzieścia jeden drewnianych stołów. W całej sali było raptem pół tuzina osób.
            - Nie ma tu uczniów ich szkoły - zauważyłam. Wszystkie sześć osób, którzy teraz się w nas wpatrywały, byli uczniami, ale innych szkół. Choć wszyscy ubrani byli swobodnie, bez szat i herbów ze swoimi szkołami, mogłam po ich urodzie stwierdzić, kto z kim przyjechał i z jakiego końca Europy.
            - Jesteśmy czwartą szkołą - powiedział Malfoy.
            - Cztery to dobra li....
            - Draco? - zawołał jakiś głos.
            Należał on do dziewczyny. Była tak niska i drobna, że w ogóle nie zwróciłam na nią uwagi. Miała burzę ciemnorudych włosów, wyglądających jak sprężynki z fotela. Nawet z takiej odległości widziałam jej olbrzymie orzechowe oczy, które znacznie zdominowały twarz w kształcie serca. Uśmiechała się szeroko i machając, podbiegła w naszą stronę.
            - Draco, ja cię, to znaczy Merlinie, dlaczego mi nie powiedziałeś? - miała zdumiewająco donośny głos jak na takie drobne ciało.
            Zatrzymała się tuż przy nim. Uniosła dwa palce do ust, po czym wyciągnęła rękę i wygładziła mu włos, który zdołał uciec z jego zaczesanej fryzury.
            Malfoy odchylił głowę z niesmakiem.
            - Naprawdę, Maren, powinnaś przestać zachowywać się, jakbyś była moją matką.
            Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
            - Nic nie mówiłeś - powtórzyła wesołym tonem, bez żadnego zarzutu. Miała miękki akcent, jakby skandynawski, ale jej angielski był perfekcyjny. - No, no no. Kto by pomyślał, że akurat ciebie wybiorą do udziału w konkursie? Przekupiłeś starego Dumby'iego czy rzuciłeś na niego Imperius?
            Pojedyncze sprężynki włosów zasłaniały jej czoło. Starała się je odgarnąć, ale one powracały na swoje miejsce.
            - Nie jesteś zabawna - powiedział, choć jego usta skrzywiły się w uśmiech. - Kto jest z tobą?
            Uśmiech spełzł z ust dziewczyny.
            - Jordal - wymówiła to jak największe przekleństwo.
            - Sigurd Jordal? - zdziwił się Malfoy.
            - Dokładnie on. Chyba po to, żeby mnie pilnować. Po tym co ostatnio się dzieje w Durmstrangu... - pokręciła głową, a jej burza loków opadła na twarz. - Nie wiem jakim cudem w ogóle pozwolili nam wyjechać. Myślałam, że będą trzymać nas jak na smyczy.
            Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc o czym dziewczyna mówi. Słyszałam, że po Turnieju Trójmagicznym słuch o dyrektorze Durmstrangu zaginął i nikt nie wie, gdzie się ukrywa, ale najwidoczniej było coś więcej.
            - Rozumiem - powiedział Malfoy i spojrzał na mnie. - Rustad to jest Granger. Granger poznaj Maren Rustad.
            Dziewczyna przeniosła na mnie wzrok, a jej oczy rozszerzyły się w geście zdziwienia, tak że zajmowały teraz prawie całą jej twarz. Szybko jednak starała się  ukryć chwilowe roztargnienie i na jej ustach ponownie pojawił się uśmiech, tylko tym razem jakiś niepewny.
            - Granger? Hermiona Granger? - zapytała.
            Kiwnęłam głową z zawahaniem.
            - Jestem Maren - przedstawiła się, wyciągając do mnie rękę. Mocno potrząsnęła moją dłonią. - Nie przejmuj się, znam wiele ludzi z Hogwartu, mimo że oni nie znają mnie. Dobrze, że przyjechaliście. Umierałam tu z nudów.
            - Ty się zawsze nudzisz - zauważył Malfoy.
            - Racja - przyznała mu Maren. - Konstanov kazał czuć się nam tu jak u siebie w domu. I powiedział, że każdy stół jest własnością uczniów z jednego domu i rocznika. Nie wiem dokładnie jak to funkcjonuje, bo nie widziałam jeszcze żadnego ucznia tej dziwnej szkoły, ale znalazłam już stolik idealny dla nas.
            Ruszyła przez Szarą Salę.
            - Konstanov? - zapytałam półgłosem w stronę Malfoya.
            Odpowiedziała mi Maren. Musiała mieć naprawdę doby słuch.
            - Konstanty Konstanov. Dyrektor tej szkoły - wytłumaczyła. - Chyba nie lubi nas, z Durmstrangu.
            Prawie przystanęłam. Ta dziewczyna - Maren, była z Durmstrangu. No tak - prawie stuknęłam się w czoło - niby skąd indziej Malfoy miałby mieć znajomości jak nie z Durmstrangu?
            Szkoły o najgorszej reputacji, słynącej z zamiłowania do czarnej magii i służby u boku Lorda Voldemorta.
            - Cieszę się, że tu jesteś, Draco - powiedziała Maren. - O, Hermiono, musimy zgłosić, że chcemy być razem w pokoju. Konstanov mówił, że rozdzielają dwójkami. Ja cię, to znaczy Merlinie, ludzie z Beauxbatons przyjechali. Mówiłam wam już jak kiedyś spotykałam się z jednym z chłopaków z tej szkoły? Pamiętaj, Hermiono, nigdy nie bierz sobie chłopaka z Beauxbatons, wcale nie są tacy idealni, jakby się mogło wydawać. Merlinie, ale jestem głodna. Czy oni zamierzają podać nam jakiś obiad? Musiałam pięć godzin wytrzymać w śmierdzącym, zaczarowanym statku. Chyba mam chorobę morską. Opowiadał ci Draco tę historię z młodości, Hermiono? Nie? Nie szkodzi, mamy cały dzień na przegadanie. Chętnie podzielę się z tobą wszystkimi żenującymi faktami z jego życia!
            Byłam w tej szkole jakieś dziesięć minut, a już rozbolała mnie głowa.

2 komentarze:

  1. Przyjemnie się czytało, Draco taki odlotowy w tym rozdziale :D. Tak właśnie go sobie wyobrażam - zapatrzony w siebie badass. Będzie, będzie się działo :p.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj,
    Czytam po kolei każdy rozdział. Niestety z racji obowiązków mam na to bardzo czasu. To opowiadanie jest genialne! Spodziewaj się dłuższego komentarza na koniec a teraz wracam do czytania <3

    OdpowiedzUsuń